Podejmują ekstremalny wysiłek, a potem cierpią z bólu. Chociaż nie, nie cierpią. To, że nie mogą normalnie zejść ze schodów, jest dla nich zabawne. I przyjemne, bo świadczy o podjętym wysiłku. O ukończonym ciężkim biegu. Ultramaratończycy - dla wielu są wariatami. Oni traktują to jak zdrowe uzależnienie. W czerwcu wielu z nich weźmie udział w Biegu Ultra Granią Tatr. 70 km w takich warunkach, w 18 godzin, będzie prawdziwym wyzwaniem.
Noc. Czwarta, może trochę przed czwartą. Telefon. Krótka rozmowa.
- Kochanie, gdzie ty znowu jesteś? Na jakiejś imprezie?
- Nie, moja droga, biegam.
- Co? Biegasz?
- Tak. Na dwunastym kilometrze jestem. Jeszcze drugie tyle.
Doping studentów na Oboźnej
Jakub Kowalski ma troje dzieci, pracę. Ze swoją żoną kilka razy przeprowadzał taką rozmowę. Jest biegaczem - amatorem z Warszawy. - Możesz w tym tekście nazwać mnie pasjonatem biegania - mówi. Mieszka na warszawskiej Pradze, trenuje często na Skarpie i często robi to w późnych godzinach nocnych. - Zwłaszcza teraz, jak spadł śnieg, ludzie się dziwią. Jest północ, idzie sobie grupka studentów, z ich stanu wnioskuję, że właśnie wyszła z Harendy. I nagle mijam ich ja, ciężko oddychając, biegnąc do góry ulicą Oboźną. Reakcje są różne. Niedawno stanęli i dopingowali, często coś krzyczą - opowiada Kowalski, który w tamtej okolicy wytyczył sobie pętlę. Oboźna, Karowa, Bednarska. Kilka razy w górę i w dół.
Tylko tak przygotuje się do Biegu Ultra Granią Tatr, który w czerwcu przyszłego roku odbędzie się po raz pierwszy. Około 70 kilometrów. Prawie non stop podbieg albo zbieg. Pięć kilometrów w pionie do góry, niewiele mniej w dół. Start na Siwej Polanie, meta w Kuźnicach. Po drodze między innymi Wołowiec, Ciemniak, Małołączniak i przełęcz Krzyżne. Masz na to 18 godzin. Startujesz w środku nocy, o 3.00. Jedno jest pewne - takiego biegu jeszcze w Polsce nie było. - Wie pan, czemu wezmę w nim udział? Bo to będzie piękna impreza. Spektakularna. Będziesz biegł i podziwiał wspaniałe widoki. Przeżyjesz coś niezwykłego - mówi mi Krzysztof Dołęgowski, biegacz ultra i redaktor serwisu napieraj.pl.
Film z Tatrzańskiego Biegu Pod Górę:
Raz te górki, raz tamte
Na starcie spotka się z Kowalskim. Obaj mają podobny problem. Mieszkają w Warszawie. Nie mogą ot tak po prostu wstać, ubrać się i zrobić marszobiegu na Giewont. Pod Warszawą nie ma gór, są tylko górki. Choć Dołęgowski nie tragizuje. - Tutaj też do takiej imprezy można się przygotować. Robię 5-6 treningów w tygodniu, w tym jeden taki klasycznie pod góry, oparty na sile biegowej - opowiada.
Ma to szczęście, że nie jest skazany na monotonię. Blisko domu ma trzy różne miejsca z górkami, które wybiera zamiennie. - Układam sobie na przykład pętlę, która ma 1800 metrów i zawiera 4 podbiegi. I biegnę ją ze trzy razy. Dość szybko, bo jedno okrążenie zajmuje mi poniżej ośmiu minut. Tu duży wysiłek, zbliżony do ciężkich biegów interwałowych - tłumaczy. A Kowalski dodaje: - Podbiegać na takich odcinkach trzeba szybko, mocno. Robię to na jakieś 80 procent.
Bieg Ultra Granią Tatr nie będzie pierwszą tego typu imprezą w Polsce. W Tatrach jest już coroczny półmaraton im. Franciszka Marduły, w Bieszczadach jest Bieg Rzeźnika, poza tym: Gorce Maraton, Bieg Siedmiu Szczytów czy Bieg Siedmiu Dolin. Są jeszcze ekstremalne rajdy na orientację, jak chociażby limanowski Kierat. Startujesz o godz. 18, masz do pokonania po górach 100 km najkrótszą drogą (czyli średnio z 20 więcej), po drodze punkty kontrolne. Po 30 godzinach musisz być z powrotem.
Chwilę. Ale pan już tu był!
Hardcore, wymagający niezłej odporności psychicznej. No bo jak inaczej opisać sytuację, w której dwa lata temu znalazł się znajomy? Opowiadał o niej tak: "Minąłem pierwszy punkt kontrolny, szedłem w stronę drugiego. Ciemno, totalna ulewa, do tego zgubiłem kontakt z innymi ludźmi. Błoto, strome podejścia. Meczę się, patrzę na mapę, kilka razy zmieniam decyzję. W końcu widzę światło. Punkt kontrolny! Zadowolony zaczynam biec, podchodzi człowiek, patrzy na mój numer i mówi: ". Ten kolega się nie poddał. Ukończył tamtą imprezę.
Z biegów ultra nie zrezygnował też chłopak koleżanki, mimo tego, co działo się z nim po ukończeniu Rzeźnika. Koleżanka: - Zrobił tam dobry wynik, zajął wysokie miejsce. Wrócił i potem tak: najpierw miał problemy z kolanem, potem ból kostki, diagnoza - zwyrodnienie. Potem wyszły problemy z biodrem, okazało się, że przy zbieganiu coś stało się z kręgosłupem, był przekrzywiony. Nie mówiąc już o ponaciąganych mięśniach i bólach pleców. Chyba tylko z rękami było wszystko w porządku.
Film z Biegu Rzeźnika:
Chłopak koleżanki rehabilituje się od maja. Parę razy wychodził na trening, ale robiło się gorzej. Ostatnio usłyszał od rehabilitantki, że już wkrótce jego organizm będzie gotowy i znów będzie mógł zacząć biegać. Na pewno tak zrobi.
Zbieganie jest najważniejsze
Prawdopodobnie dorobił się takich urazów, bo nie nauczył się zbiegać. Ta prosta z pozoru czynność wymaga odpowiedniej techniki. Dołęgowski tłumaczy mi, że to jak z jazdą techniczną na rowerze. Z jednej strony musisz się tego nauczyć. Z drugiej, jak już się nauczysz, to potem wystarczy to sobie szybko odświeżyć. A zbieganie jest bardzo ważne. O ile na podbiegu różnica między lepiej a gorzej "wyszkolonym technicznie" zawodnikiem nie będzie duża - wyniesie około 3-4 procent, o tyle na odcinka w dół uwidacznia się już wyraźnie. - To między 30 a 50 procent - przekonuje mnie Dołęgowski.
Fragment mojego wywiadu z Marcinem Rosłoniem:
dziennikarzem, komentatorem i ultramaratończykiem:
W zeszłym roku też byłem w Chamonix, wtedy ukończyłem TDS, bieg na 120 kilometrów. Przed setnym kilometrem byłem przed pewnym wielkim wzniesieniem. Była noc, ciemno. Odwracam się i na poprzedniej górze widzę przemieszczającą się w dół falę czołówek i dalej, w dolinie też światełka. A jak spojrzałem przed siebie na górę, to tam było tylko jedno źrodło światła. Jedna osoba, odwróciła się w pewnej chwili. Pomyślałem sobie wtedy, jak bardzo jej zazdroszczę, że jest już tam. Po chwili się zganiłem. I powiedziałem do siebie: "Stary, ty nie masz zazdrościć, to inni mają zazdrościć tobie, że już jesteś w tym punkcie". I to mnie pchało do przodu. Oczywiście, byłem wyczerpany. 200 kroków, siadam na kamieniu. Potem znów to samo. Ale jak dotarłem do tamtej lampy punktowej, wiedziałem, że zrobiłem dużo. CZYTAJ WIĘCEJ
Wariat. Szaleniec. Takie opinie Kowalski słyszy o sobie często. - Najczęściej wygłaszają to ludzie, którzy siedzą w domu i czasem tylko przebiegną się do autobusu. Ale wiesz co? Dla mnie to komplementy. W trakcie biegu trzeba dojść do etapu, w którym pojawia się flow. Wyłączasz się wtedy, jesteś w innym świecie i możesz tak biec nawet przez 2 godziny. W sumie coraz częściej dochodzę do wniosku, że bieganie ma coś z uzależnienia.
Dla Dołęgowskiego słowo-klucz to "ewolucja". Mówi, że w bieganiu pokonuje się kolejne etapy. Jesteś w stanie truchtać przez godzinę, potem kończysz bieg na 10 km. Myślisz o półmaratonie, robisz to. Potem kończysz maraton. W międzyczasie może pojawić się fascynacja biegami po górach. A to, co dzieje się z organizmem po takim biegu? - Szczerze? To nie jest większe wyniszczenie niż takie, którego dopuszcza się człowiek wyjeżdżający na działkę i wypijający tam morze wódki. Po dużym i długotrwałym wysiłku najczęściej jest problem z chodzeniem, przez kilka dni. To jest zabawne. Śmiejemy się z tego, jak schodzimy po parę minut po schodach, trzymając się poręczy. To ból, ale z gatunku tych przyjemnych - mówi Dołęgowski.
Barwy wojenne? Czemu nie
Kowalski ma marzenia. Myśli o starcie w takich imprezach jak Ultra Trail de Mont Blanc czy słynny amerykański Badwater Marathon. - Myślę o tym. Ale to trochę tak, jakbym sobie teraz powiedział, że wejdę na K2 - mówi. Niedawno miał okazję spotkać się ze Scottem Jurkiem. Prawdopodobnie najlepszym ultramaratończykiem w historii. Jurek podpisał mu swoją książkę, panowie wymienili też uścisk dłoni. Kowalski wtedy postanowił, że spróbuje skoncentrować się wyłącznie na tego typu bieganiu.
- Jurek na początku każdego biegu wznosi taki okrzyk, trochę indiański. Też będziesz tak robił? - pytam na koniec.
- To fajny zwyczaj. Podkreślenie, że jesteś. Taka trochę dzikość. A co do mnie, to niewykluczone, że kiedyś w podobnym celu pomaluję sobie twarz w barwy wojenne. Może już w Tatrach? - pytam sam siebie i zaczyna się śmiać.