Serial "Wielka woda" zyskał dużą popularność nie tylko w Polsce, ale i za granicą. Widzowie są pod wrażeniem scenariusza, gry aktorskiej i odtworzenia klimatu lat 90. Wrocławianki i wrocławianie, którzy pamiętają powódź, mają dodatkową perspektywę. – Tragedia, której nie widać w serialu, nastąpiła po tym, jak woda opadła – ocenia Izabela.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Wrocławianki i wrocławianie mówią naTemat o tym, jak wyglądała sytuacja w mieście po powodzi z 1997 roku
"Wielka woda" – podobnie jak każdy inny serial, film czy książka – nie jest w stanie zaprezentować wszystkich aspektów danej sprawy. Według Izabeli, wrocławianki, która powódź tysiąclecia widziała na własne oczy, produkcja skupiła się na efektownej części katastrofy: mieście pod wodą, ludziach wychodzących na dachy, zwierzętach uciekających z zoo.
– Sama wielka woda to była w pewnym sensie przygoda, pomijając oczywiście ofiary śmiertelne. Tragedia, której nie widać w serialu, nastąpiła po tym, jak woda opadła – relacjonuje Izabela.
Wielki smród
Kobieta nie kryje irytacji sposobem, w jaki filmowcy przedstawili sytuację we Wrocławiu po powodzi. – Mamy pokazane parę sekund sprzątania i suszenia czyściutkiej ulicy. Nie k**wa, to tak nie wyglądało – wspomina Izabela.
Juliusz Woźny, historyk sztuki mieszkający we Wrocławiu, pamięta wszechobecny smród zgnilizny.
– Ten odór utrzymywał się tygodniami. Trudno go opisać, ale nie da się go pomylić z niczym innym. Na ulicach piętrzyły się hałdy gnijących mebli. Szczególnie przykry zapach wydzielały tapczany i inne przedmioty z elementami tekstylnymi – mówi Woźny.
Historyk podkreśla, że ten widok, który długo towarzyszył mieszkankom i mieszkańcom Wrocławia, był bardzo przygnębiający. Publicyści nazywali go "chorobą ruin".
Adam w czasie powodzi miał 14 lat. Zapach, który długo przenikał ulice Wrocławia, opisuje inaczej. – Gdyby człowiek zamknął oczy, pomyślałby, że siedzi w szuwarach. To była mieszanka zapachu ryb, glonów i Odry – opowiada mężczyzna.
Izabela też zapamiętała odór, który unosił się w mieście na długo po tym, jak woda zniknęła. – To był brud, smród, czarna, błotnista maź – wylicza.
Szczury i komary
Wrocławianka wspomina kolejny aspekt rzeczywistości, który był dokuczliwy dla mieszkańców miasta po powodzi. – W mieście były miliony komarów – mówi kobieta.
Adam zaznacza, że na kataklizm patrzył oczami dziecka. Mimo że były momenty, w których się bał, nie pojmował grozy sytuacji. – Wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale powódź wspominam dobrze. Dla nas, dzieci, to była frajda – relacjonuje.
Mężczyzna dodaje, że gdy woda opadła, na ulicach Wrocławia pojawiły się szczury. Mnóstwo szczurów. – Były wszędzie. Biegały w kanalizacji. Wchodziły przez sedes do mieszkania. Naszym sposobem na to ostatnie było stawianie wiadra z wodą na desce klozetowej. Dzięki temu obciążeniu nie mogły się przedostać – mówi Adam.
Teraz, z perspektywy osoby dorosłej, Adam dostrzega niebezpieczeństwa, których wtedy nie był świadomy. – Dziecko nie wie o czymś takim jak zagrożenie epidemiologiczne. Nie przypominam sobie, by ktoś o tym mówił. Nie pamiętam żadnych ostrzeżeń – opisuje mężczyzna.
Dla Juliusza Woźnego wyjątkowo ważny był historyczny wymiar tragedii. – Woda zalała nie tylko budynki, ale i znajdujące się w archiwach bezcenne dokumenty dotyczące dziejów Wrocławia. Wielu z nich nie udało się potem odtworzyć. Pamiętam sterty mokrych książek i papierów, które tygodniami zalegały wzdłuż ulic – wspomina historyk.
Mężczyzna dodaje, że jeszcze długo po powodzi mieszkańcy wpadali w nerwowość z powodu solidniejszego deszczu.
Adamowi w pamięci utkwił widok wszechobecnych worków z piaskiem – wałów przeciwpowodziowych na suchych już ulicach. – Leżały tam tygodniami. Były wszędzie – mówi.
Remonty i kredyty
Izabela ma w pamięci wielki wysiłek, którego wymagało przywrócenie mieszkań do względnej funkcjonalności. Usuwanie szkód i zanieczyszczeń nie było łatwe zwłaszcza na początku, bo nie było wody w kranie, a nawet gdy się pojawiła, proces był żmudny.
– To były tygodnie sprzątania i suszenia – wspomina kobieta.
Adam, którego rodzina nadal mieszka w Śródmieściu, podkreśla, że nie wszystkie zniszczenia zostały usunięte. Wrocław nadal nosi ślady powodzi.
– Mama do dziś nie może korzystać z piwnicy. Nadal jest tam bardzo wilgotno. Nie ma mowy o tym, by przechowywać tam przetwory. Nawet roweru nie można zostawić, bo od razu wszystko rdzewieje. Takich piwnic we Wrocławiu znalazłoby się sporo – opisuje mężczyzna.
Mieszkanie jego rodziny szczęśliwie nie zostało zalane podczas powodzi, jednak i tak wymagało pilnego remontu. – Szkody spowodowała nie tylko woda, ale i wilgoć. Było tak wilgotno, że wybrzuszyła się nam podłoga. Po powodzi musieliśmy ją wymienić – wraca myślami do 1997 roku.
Juliusz Woźny wspomina, że po powodzi zaobserwował pewne zjawisko. – We Wrocławiu wytworzył się podział na część zalaną i niezalaną. Szło się jedną ulicą, wśród brudu, smrodu, tynku, który odpadał z budynków całymi płatami. A już kilkaset metrów dalej zupełnie inny świat: eleganckie elewacje, ławki, sklepy – opisuje Woźny.
Dodaje jednak, że był świadkiem solidarności, którą mieszkańcy bezpiecznych części Wrocławia okazywali powodzianom. – Pamiętam panie w markowych dresach, które łamały sobie paznokcie nosząc worki z piaskiem – mówi mężczyzna.
Wtóruje mu Adam. – Pamiętam solidarność ludzi, zwłaszcza sąsiedzką. Byliśmy w tym razem – wspomina.
Solidarność i szabrownictwo
Jednak zdarzały się też sytuacje, które psuły ten piękny obrazek. Juliusz Woźny wspomina szabrownictwo. Złodzieje grabili z opuszczonych sklepów to, co mogli.
Z kolei Adam pamięta, że po powodzi nie zabrakło oszustów, także wśród ludzi dobrze sytuowanych, którzy wyłudzali pomoc państwa na swoje rzekomo zalane, a faktycznie nietknięte przez wodę mieszkania. Z drugiej strony byli ludzie, których lokal znalazł się pod wodą, a pomocy nie otrzymali.
Wanda wraca pamięcią do wyrwanej z kontekstu wypowiedzi premiera Włodzimierza Cimoszewicza, który powiedział, że powodzianie dostaną pomoc, ale nie odszkodowania, bo żeby dostać odszkodowanie, trzeba się ubezpieczyć (część o ubezpieczeniach została nagłośniona przez media i wzburzyła społeczeństwo).
Wanda jest zdania, że te słowa zostały wypowiedziane nie w porę, ale są słuszne.
– Pan Cimoszewicz miał tak czy inaczej rację. Gdybym była ubezpieczona, nie musiałabym brać kredytu na konieczny po powodzi remont domu i spłacać go latami – konkluduje kobieta.