Jesteśmy poważnym państwem – to wrażenie, które można odnieść, gdy rzuci się okiem na solidną obstawę, która towarzyszy premierowi Morawieckiemu. To jednak tylko pozory. Wystarczy spojrzeć nieco uważniej by zauważyć, że ta otoczka jest absurdalnie nadmuchana: funkcjonariusze chronią premiera własną piersią nie tylko przed zagrożeniem natury fizycznej, ale również przed pytaniami dziennikarek i dziennikarzy.
Jest w tym logika - antydemokratyczna, ale nadal logika. Pytania, których nie zgłosił na kartce aktyw PiS, są potencjalnie niebezpieczne, a premier, który jest premierem tylko z nazwy, nie chce ryzykować, że powie coś, czego mu nie wolno. Nie da się przygotować przekazu dnia na każdy temat, a przedstawiciele mediów są wkurzająco nieprzewidywalni. Gdy jesteś niby-premierem, rozsądniej jest milczeć, niż powiedzieć coś nie tak. Czasami jednak trzeba otworzyć usta.
We wtorek szef rządu musiał to w końcu zrobić. Na szali leżą ogromne pieniądze z Europy, które należą się Polsce w ramach Krajowego Planu Odbudowy, ale najpierw władza powinna osiągnąć kamienie milowe. Unia domaga się od rządu między innymi odpartyjnienia wymiaru sprawiedliwości, w którym wygodnie, choć bez żadnego trybu, rozsiedli się ludzie Zbigniewa Ziobry (także ci, którzy od lat ścigają lekarzy de facto za to, że jego ojciec nie był nieśmiertelny), a także niby-sędziowie namaszczeni przez prezydenta Andrzeja Dudę.
Fundusze nadal nie popłynęły, choć projekt trafił (na chwilę) do Sejmu w połowie grudnia, bo Solidarna Polska nie zamierza poprzeć nowelizacji ustawy o Sądzie Najwyższym. Ta kiepska telenowela pod tytułem "Mateusz Upokorzony" ciągnie się od miesięcy. I wszyscy musimy za nią płacić, co w czasie wysokiej inflacji jest wyjątkowo dotkliwe. Kontrast między zewnętrznymi symbolami władzy a permanentnym upokorzeniem Morawieckiego, jest uderzający.
Z polityką rządu można się zgadzać albo nie, ale sytuacja, gdy szef gabinetu staje się zakładnikiem swojego podwładnego, jest kuriozalna niezależnie od barw politycznych. Tymczasem taka właśnie jest dynamika między Morawieckim a Ziobrą, którą oswoiliśmy chyba tylko przez długotrwałość tego procederu.
To nie jest normalne, że szef rządu musi urządzać wielogodzinne spotkania ze swoim podwładnym, by próbować (!) uzyskać jego zgodę na realizowanie swoich decyzji. To nie jest normalne, że premier rządu większościowego musi przyjmować warunki ministra (zgoda prezydenta na nowelizację) i liczyć na to, że bałagan w sądach, którego narobiła Zjednoczona Prawica, odkręci za niego opozycja. To nie jest normalne, że podwładny podwładnego (wiceminister Ozdoba) pojawia się w mediach z narracją, jakim to premier jest przegrywem (nazwał jego rządy "pasmem porażek").
Nadmierną łaskawością byłoby nazwanie tego żenującego konfliktu partią szachów. To jest brak reakcji na to, gdy ktoś okłada cię szachownicą. Ziobro żeruje na tym, co jest definicyjną cechą premiera Morawieckiego (nie żeby w przypadku premier Szydło było inaczej): szefem rządu jest tylko formalnie. To figurant w okularach i garniturze, który słysząc od swojego koalicjanta o "miękiszonie" i małych banksterkach, udaje, że deszcz pada. Rzecz jasna nie przestając się przy tym uśmiechać.
Dlaczego dorosły człowiek toleruje taką sytuację, o ile zagrożony nie jest byt jego lub rodziny? Na myśl przychodzą dwie ewentualności: skrycie cieszy się upokorzeniem lub ta niby-funkcja jest dla niego źródłem profitów, które są ważniejsze niż wszystko inne.
W przypadku znanego działkowicza, który ostrzeżony o wojnie w Ukrainie ochronił swoje pieniądze, ale już nie Polaków (liczba obligacji indeksowanych inflacją jest przecież ograniczona), odpowiedź wydaje się oczywista. Upokorzenia będą trwać przynajmniej do jesieni. Stawka jest zbyt wysoka, by liczyło się poczucie godności i zwykły zdrowy rozsądek.