38 proc. wyborców Prawa i Sprawiedliwości chce, by Jarosław Kaczyński pozostał prezesem partii. 55 proc. zwolenników Platformy Obywatelskiej uważa, że nikt nie powinien zastąpić Donalda Tuska. Czy w Polsce brakuje młodych polityków? A może to po prostu syndrom partii wodzowskich? – Z perspektywy stabilności państwa powiem tak: cieszmy się z tego, co mamy, bo nic lepszego nas pod tym względem nie czeka – mówi naTemat prof. Rafał Chwedoruk, politolog UW.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Mateusz Przyborowski: Czy w Polsce brakuje młodych polityków?
Prof. Rafał Chwedoruk: ...
Nie sądziłem, że aż tak pana zaskoczę tym pytaniem.
Moje milczenie miało trochę dyplomatyczny charakter, ponieważ pierwsze słowa, jakie cisnęły mi się na usta, a wolałem je rozważyć spokojnie, dotyczyły tego, że mamy do czynienia z inflacją młodych polityków. Inflacją, która wprost nie wynika z demografii, ale z kapitalizmu i globalizacji. Kultura nastawiona jest na ludzi w wieku 30-50 lat i to emanuje na wszystkie dziedziny życia, również na politykę.
Od lat wygląda to tak, że polityk na wyższym szczeblu jest w okolicach pięćdziesiątki, a na niższych to ci młodsi odgrywają większą rolę. Mój nieco ironiczny ton na początku wynikał natomiast z tego, że eksperymenty powierzenia spraw politykom młodszej generacji, dla których doświadczenie PRL było doświadczeniem dziecka, a nie świadomego uczestnika, w większości wypadków zakończyły się niezbyt udanie.
Można wspomnieć na przykład dwóch liderów SLD (Wojciech Olejniczak został przewodniczącym wieku 31 lat, Grzegorz Napieralski w wieku 34 lat – red.), także w PSL (Władysław Kosiniak-Kamysz został szefem ludowców w wieku 34 lat – red.) zmiana generacyjna nie uratowała partii przed jej strukturalnymi problemami.
Natomiast jedyne, co może pocieszać, to fakt, że nie jest to tylko polskim doświadczeniem. Na Zachodnie porażka też goni porażkę – wystarczy sobie przypomnieć panią Liz Truss (47 lat – red.), która była najkrócej urzędującym premierem w historii Wielkiej Brytanii. Któż pamięta dzisiaj Matteo Renziego (48 lat – red.), lidera Partii Demokratycznej? Do dziś włoska lewica nie może się podnieść po jego przywództwie (premier Włoch w latach 2014-2016 – red.).
Któż pamięta Sebastiana Kurza (36 lat; w latach 2017-2019 i 2020-2021 kanclerz Austrii – red.), który bez pełnego wykształcenia i w wieku 31 lat został kanclerzem. Stąd też bardziej obawiam się skutków inflacji niż perspektyw deflacji i deficytu młodych polityków na kierowniczych stanowiskach.
Czyli droga w polityce powinna być taka jak niemiecka?
Tak, młody polityk powinien najpierw sprawdzić się na niższych szczeblach, uzyskać niezbędne rekomendacje autentycznie działających organizacji społecznych, a dopiero potem zostać "kimś".
38 proc. wyborców Prawa i Sprawiedliwości chce, by Jarosław Kaczyński pozostał prezesem partii. 55 proc. zwolenników Platformy Obywatelskiej uważa, że nikt nie powinien zastąpić Donalda Tuska. W przypadku PiS drugie miejsce zajmuje Mateusz Morawiecki (29 proc.), trzecie Mariusz Błaszczak (13 proc.). Jeśli chodzi o PO, drugi wymieniany jest Rafał Trzaskowski (39 proc.). Nie wypominając nikomu wieku – Kaczyński i Tusk to stara gwardia.
Wyborcy głównych partii nie oczekują szaleńczych zmian pokoleniowych i przejścia z pokolenia 60-70 na pokolenie 30-40. Raczej jest to oczekiwanie na pewną naturalną sukcesję około pięćdziesięciolatków na polityczną arenę dziejów.
Czyli pana zdaniem nie mamy do czynienia z syndromem partii wodzowskich?
Jest to trochę pochodną lat 90. Polska stosunkowo gładko przeszła proces demokratyzacji – wystarczy spojrzeć, co się dzieje np. w systemie partyjnym Republiki Czeskiej. Wyobraźmy sobie, że nikomu nieznany w Polsce oficer, który nie zna się na polityce, zostaje nagle prezydentem RP, bo w drugiej turze pokonuje kontrowersyjnego biznesmena. W naszym kraju to by nie przeszło.
Proces demokratyzacji przeszliśmy gładko, co nie oznacza, że nie zapłaciliśmy za to wysokiej ceny. O ile jeszcze partie wyrastające instytucjonalnie z legalnych organizacji działających w PRL miały trochę łatwiej, to partie postsolidarnościowe wyrastające z ruchów opozycyjnych z lat 80. przeżywały permanentne turbulencje i wstrząsy.
Podziały co chwilę destabilizowały polski system partyjny i po spektakularnej klęsce – pod każdym względem – rządów AWS i Unii Wolności i faktycznym rozpadzie partii tworzących tę koalicję, okazało się, że ich następcy w postaci PiS i PO w żaden inny sposób niż poprzez silne przywództwo jednostki funkcjonować nie mogą. To jest cena za lata 90. I SLD, i PSL przechodziły przez te zmiany mimo wszystko stabilnie. I choć ich poparcie nie jest już tak wysokie, jak w latach 90., mogły być spajane tylko przez silnych liderów.
Wreszcie jest to pochodną współczesnej kultury i medializacji kultury obrazkowej. Tak było z Tonym Blairem – wcale nie był kochany przez elity i członów laburzystów, ale w dobie kryzysu Partii Pracy został jej liderem, ponieważ błyskotliwie wypadał w telewizji i przynosił poparcie również wśród wyborców klasy średniej, na których wcześniej nie mogli liczyć.
Nie powinniśmy więc być zaskoczeni ostrożnością wyborców i tym, że się przyzwyczaili do liderów PiS i PO. Pamiętajmy o tym, że polski system partyjny – przy wszystkich jego wadach – jest jednym z najstabilniejszych w Europie, a być może i na świecie, a jednocześnie nie jest zamknięty, jak na przykład brytyjski. W Polsce co chwilę pojawia się jakaś nowa inicjatywa, oczywiście to, że długoterminowo nic z tego nie wynika, to inna sprawa.
Tusk i Kaczyński kopiowali od lat – i nie przestali – rozwiązania skuteczne dla Angeli Merkel. W efekcie wydaje się, że będą "wiecznymi liderami", ale kiedy już przejdą na emeryturę, zostawią spaloną ziemię. A wypadałoby jeszcze powalczyć o młodych.
Obaj liderzy wychowywali się w czasach, kiedy model partii politycznych był ukształtowany mniej więcej w czasach bismarckowskich. To znaczy partii z masową bazą członkowską, silnie zinstytucjonalizowanej i oni rozumieli znaczenie tego typu organizacji – że to nie jest event reklamowy, a tak patrzyło na politykę pokolenie obecnych czterdziestolatków.
Przykład: często politycy używają słowa "projekt", ale projekt może powstać w biurze projektowym czy agencji marketingowej, ale nie w polityce. I pytanie teraz, co będzie, kiedy te silnie zakorzenione partie zostaną przejęte przez młodsze pokolenia. To, że PiS przetrwało dwie kadencje w opozycji, zawdzięcza temu, że miało właśnie taką partię.
To, że PO być może za chwilę obejmie władzę, będzie zawdzięczała między innymi temu, że kiedy po Ewie Kopacz nastał Grzegorz Schetyna, nie posłuchał suflerów, którzy chcieli rozmyć PO. Partia pozostała twardo ze swoimi strukturami.
O tym, że pokolenie obecnych czterdziestolatków ma problem i nie radzą sobie w rolach przywódczych, była już wielokrotnie mowa. Traktują wszystko tymczasowo i zobrazowaniem tego był Ryszard Petru, zdziwiony po całej mitycznej historii z jego wyprawą do Portugalii. Nie rozumiał, co się stało i o co wszyscy mają do niego pretensje, bo przecież "w prywatnej firmie człowiek wychodzi z pracy i nikogo nie obchodzi, co robi".
W polityce tak nie jest.
Być może nie ma sensu w tym momencie kształtować młodych następców, ponieważ każda nowa generacja jest trochę inna. Odchodzący liderzy raczej powinni troszczyć się o to, by tak różne od siebie młodsze generacje próbować wtłoczyć w mechanizm wewnątrzpartyjny.
Jeśli tego mechanizmu zabraknie, za chwilę obudzimy się w drugich Czechach, gdzie mamy Partię Piratów, nacjonalistów z Japończykiem na czele czy prezydenta, który wygrał głosami konserwatywnej prawicy, liberałów i komunistów. Paradoksalnie partia jest najważniejsza i to PiS oraz PO powinny potrafić wyłowić następców Kaczyńskiego i Tuska.
Trochę to smutne.
Niestety, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że świat, do którego wkroczyliśmy po 1989 roku, jest światem, który przeżywa swój strukturalny kryzys. I nawet te szalone lata 90. i sztuczne pompowanie gospodarki tego nie zmieniały. Nie jest przypadkiem, że w tym chaosie najlepiej poradzili sobie niemal weterani polityki, którzy zaczynali w latach 70. Im dłużej starsze pokolenie będzie rządzić, tym dla danej partii jest lepiej.
Warto przy tym pamiętać o jeszcze jednej rzeczy, od której powinniśmy zacząć – o przyszłości nie tylko polskiej polityki będą decydować siwogłowi emeryci przy urnach, a nie dwudziestolatkowie z komputerami, nawet jeśli wprowadzimy elektroniczne głosowanie.
To również jest smutne.
Chcieliśmy być światem państwa zachodniego, a on tak właśnie wygląda. Cytując klasyczkę polskiej polityki: taki mamy klimat.
Powiedziałbym, że te dane świadczą o pewnej roztropności polskich wyborców, którzy oczekują wejścia o jeden schodek wyżej, a nie skoku na półpiętro. W pewnym stopniu może to też świadczyć o tym, że młodość w polityce zdewaluowała się w ciągu kilkunastu lat, albo o czasach, w jakich przyszło nam żyć – niekoniecznie młodość i atrybuty z nią związane są najbardziej porządane.
Wydaje mi się również, że po Tusku i Kaczyńskim wejdziemy w epokę turbulencji, jeśli chodzi o przywództwa, które w zasadzie nie będą możliwe do powtórzenia być może nawet przez dłuższy czas.
Z perspektywy stabilności państwa powiem tak: cieszmy się z tego, co mamy, bo nic lepszego nas pod tym względem nie czeka, a jest to – niestety – zjawisko globalne.