Znów głośno o serwisie Netflix. Tym razem dzięki nowemu serialowi "House of Cards". 8 dolarów abonamentu miesięcznie gwarantuje dostęp do legalnych utworów, lekko, łatwo i przyjemnie. W Polsce tymczasem bitwa o prawa autorskie jest zażarta. Kto ma płacić za dostęp do kultury, i tak płaci, z tym, że internetowym naciągaczom lub pośrednikom. A przecież dla chcącego, nic trudnego i od tego konfliktu możemy trzymać się z daleka.
"House of Cards" to autorska produkcja Netflixu. Rolę główną dostał znany z wielu kasowych produkcji, w tym genialnego "American Beauty", Kevin Spacey. Reżyserem jest nie kto inny jak David Fincher, który ma w dorobku takie produkcje jak "Siedem", "Gra", "Podziemny Krąg" czy "Ciekawy przypadek Benjamina Buttona". Koszt 13-odcinkowego "House of Cards" to 100 milionów dolarów. Serial jest wychwalany pod niebiosa. Michał Kolanko, współtwórca serwisu 300polityka.pl określił go mianem "fenomenalny".
"House of Cards"
Trudno się dziwić, bo Netflix przeszedł sam siebie. Tak drogiej internetowej produkcji jeszcze nie było. Co więcej, wszystkie odcinki udostępniono za jednym zamachem. Nastolatkowie nie wypisywali już na forach komentarzy w stylu "nie wytrzymam,
Netflix to największa wypożyczalnia filmów DVD na świecie. Za stałą opłatę oferuje utwory dzięki streamingowi lub też poczty. Ma przeszło 8 milionów klientów. Nie każdy jest fanem wirtualnej dystrybucji, dlatego Netflix dziennie rozsyła około 1,9 milionów filmów. Rocznie na znaczki pocztowe przeznacza 300 milionów dolarów. CZYTAJ WIĘCEJ
następny odcinek dopiero za tydzień". Zastąpiły je użalania pt. "obejrzałem cały sezon i co ja teraz zrobię".
Nie dla Polaka
Żeby być użytkownikiem Netflixa lub podobnego mu Hulu, wystarczy zapłacić miesięczny abonament w wysokości 8 dolarów, co biorąc pod uwagę aktualny kurs, można przeliczyć na niespełna 25 złotych. W dodatku pierwszy miesiąc jest za darmo. Ta wirtualna wypożyczalnia filmów ma rzesze entuzjastów. Dobra kultury pojawiają się tam błyskawicznie, wszystko jest w całości legalne. Ceny nie są wygórowane, nawet jak na polskie realia, gdyż pomija się pośredników. Idealny początek na przetasowanie i rozładowanie polskiej wojny o prawa autorskie? Być może, lecz Netflix dostępny jest jedynie dla Amerykanów. Dostęp do niego warunkuje przebywanie w danym regionie.
Oczywiście tę niedogodność da się obejść, chociażby wtyczką dla przeglądarki Chrome. W ten sposób Netflix widzi nas jako użytkowników z USA, możemy spokojnie wykupić abonament i korzystać do woli. Jednak trzeba się przy tym trochę natrudzić, co nie każdemu jest na rękę.
Polska wojenka
Tymczasem polska rzeczywistość rządzi się swoimi prawami, często są to prawa dżungli. Twórcy, pośrednicy, internauci, każdy chce ugrać jak najwięcej dla siebie, nie ustąpi nawet na krok, a piractwo jak było, tak jest. Jak podaje serwis wirtualnemedia.pl Chomikuj.pl pobił swój własny rekord i pod koniec listopada 2012 roku miał 6,4 mln użytkowników i przeszło 200 milionów odsłon. O kontrowersyjnym serwisie było głośno przed kilkoma miesiącami, gdy za łamanie praw autorskich pozwali go wydawcy zrzeszeni przy Polskiej Izbie Książki.
Jak tłumaczy nam pracowniczka PIK, wciąż czekają na datę pierwszej rozprawy. Tymczasem Chomik póki co wychodzi na tym całkiem dobrze. Pieniądze płyną na Cypr, internauci są zadowoleni, a twórcy mogą zgrzytać zębami.
Drapieżny Chomik
Chomikuj.pl bronił się zażarcie. Co więcej, na pozew odpowiedział pozwem za używanie przez PIK sformułowania "pirackie". Pierwsza rozprawa w tym pojedynku odbędzie się 13 lutego. Tymczasem obok Chomika, zachowując pozory legalności kwitną inne serwisy. Weźmy dla przykładu głośnego ostatnio kinomaniak.tv. Ten oferujący filmy i seriale online serwis ma spore problemy prawne, gdyż nadepnął na odcisk dystrybutorom "Django Unchained". Sąd nakazał zamknąć serwis. Teraz przenosi treści z serwerów francuskiej firmy hostingowej OVH do rumuńskiej Voxility Srl.
Jego twórca, Łukasz z Krakowa, założył spółkę zawiadującą Kinomaniakiem na Karaibach. To, w połączeniu z oświadczeniami tego rodzaju serwisów, że nie udostępniają treści, lecz linki i odnośniki do nich oraz nie biorą odpowiedzialności za prezentowane treści sprawia, że sprawa Kinomaniaka jest na swój sposób
wyjątkowa. Bo, jak tłumaczył w rozmowie z naTemat zajmujący się prawem autorskim i karnym Wojciech Bergier, tym serwisom na pierwszy rzut oka, nie można niczego zarzucić. Choć wszyscy wiedzą, że to swego rodzaju szara strefa, nie wiadomo od której strony zabrać się za jej regulowanie.
Podobnego zdania jest mecenas Agnieszka Wiercińska-Krużewska z Kancelarii "Wierciński Kwieciński-Baehr", która z ramienia PIK prowadzi sprawę przeciwko Chomikuj.pl. – To bardzo trudna sprawa. Procedura jest złożona. Zanim dojdzie do takiego merytorycznego rozpatrywania jej przez sąd, minie spokojnie 8 do 12 miesięcy. Należy pamiętać, że do tego czasu wiele się może zmienić, zarówno prawo, jak i regulamin funkcjonowania serwisu – mówi w rozmowie z naTemat.
Kinomaniak podpadł grubym rybom
Choć Kinomaniak zapowiada, że ruszy na przełomie lutego i marca, oprócz niego jest przecież masa serwisów bliźniaków. Ich właściciele pobierają opłaty od użytkowników za konta premium gwarantujące oglądanie bez limitu danego tytułu, pieniądze płyną na Karaiby lub innych rajów podatkowych. Pośrednicy, dzięki którym dokonywane są te płatności również nie narzekają. I tak jak np. firma Cashbill, obsługująca Kinomaniaka, oferują swoje usługi pokrewnym serwisom. Internauci płacą kilkanaście lub kilkadziesiąt złotych i wszyscy są zadowoleni oprócz twórców, a mówiąc dokładniej, dystrybutorów. Oczywiście użytkownicy tych serwisów treści oglądają legalnie.
Nie zapominajmy o torrentach lub technologii P2M czy P2P. Ściągane w ten sposób filmy nie są już legalne, lecz nie przeszkadza to autorom takich stron pobierać od internautów opłat. I tak z torrenty.org film można pobrać zakładając konto za 11 złotych, użytkowanie programu Letty, służącego do szybkiego ściągania filmów, seriali, gier czy muzyki w zależności od wykupywanego przez nas transferu, waha się od kilku do kilkudziesięciu złotych miesięcznie.
Różne strony na swój sposób podchodzą do zagadnienia dostępu do dóbr. Autorzy głośnej ostatnio kampanii społecznej "Prawo Kultury" tłumaczyli, że Polacy mają prawo do dzielenia się muzyką, kopiowania książek itp. Rzecz jasna nie spodobało się to dystrybutorom i innym podmiotom, które czują się przez to okradane, jak np. Związek Producentów Audio Video.
Wojna pośredników. Starych i nowych
Inaczej sprawę stawia Jarosław Lipszyc, dziennikarz i prezes Fundacji Nowoczesna Polska. Tłumaczy, że konflikt o prawa autorskie tak naprawdę rozstrzyga się między starymi a nowymi pośrednikami. Starzy przyzwyczajeni są do sprzedaży przedmiotów, jak płyta z filmem czy książka, nowi budują modele biznesowe wokół elektronicznej dystrybucji dóbr kultury. – Każdy obywatel jest twórcą. Wszyscy rysujemy, śpiewamy, nagrywamy filmy, robimy zdjęcia, piszemy – mówi Jarosław Lipszyc.
Jest alternatywa, wystarczy poszukać
Sposobów, by dotrzeć do legalnych dóbr kultury jest wiele. Nie musi to ciągnąć za sobą wielkich pieniędzy. Szwedzki serwis muzyczny Spotify dziś wszedł do Polski. Za niewielką opłatą daje dostęp do gigantycznej bazy muzyki. Mamy do tego popularny, choć nie aż tak, jakbyśmy mogli tego chcieć, last.fm, który łączy w sobie portal społecznościowy i serwis muzyczny. Do tego dochodzą mniejsze projekty jak choćby szwedzki Flattr, na którym dzięki mikropłatnościom możemy sami decydować, ile przeznaczyć na wynagrodzenie dla danego twórcy.
W Polsce mamy swój mały odpowiednik Flattra, Music Rage, dzięki której możemy zapoznać się z muzyką za śmiesznie niskie kwoty, w dodatku sami decydujemy, czy pośrednik coś z tego dostanie. Mamy Humble Bundles, gdzie możemy kupić pakiety gier komputerowych, albumów muzycznych, e-booków. Ceny są niższe, niż w sklepie bo nie płacimy za nośnik i miejsce na półce w sklepie.
W ten trend próbuje wpasować się chociażby twór naszego rodzimego CD Projekt. Stworzyli coś, co można określić "polskim steamem", czyli platformę cdp.pl, na której w wersji elektronicznej można kupować gry komputerowe. Ich ceny nie są może tak niskie, jakbyśmy sobie życzyli, lecz bardziej opłaca się kupić grę w wersji elektronicznej, niż przepłacać w "Empiku". Jarosław Lipszyc przekonuje, że gdyby do Polski wszedł Netflix i jemu podobne alternatywy, bardzo by sytuację uzdrowiły. – Jedni na tym wygrają, inni przegrają, jeszcze inni całkowicie utoną. To realia kapitalizmu. Jednak to, kto z kim aktualnie toczy wojnę o prawa autorskie nie wpływa na poprawę sytuacji twórców-obywateli, a to mnie smuci – kwituje.
Krwiożerczy pośrednicy
Choć jest z czego wybierać, tego rodzaju sposoby na zdobywanie legalnych dóbr kultury znane są w określonych środowiskach. Inni o nich nie wiedzą, lub nie chce im się produkować i wysilać. Skoro płacą Chomikowi, sumienia mają czyste. Pośredników najbardziej boli jednak to, że pieniądze płyną do rajów podatkowych, zamiast do ich zarejestrowanych i działających w Polsce firm. W to narzekanie wpisują się twórcy, których wieczne utyskiwania niejednego doprowadzają do szewskiej pasji. Nie należy ich jednak demonizować, bo ich sytuacja również nie jest wesoła o czym opowiadał w rozmowie z naTemat muzyk Michał Michalski.
Koszt płyty to średnio 40 złotych. Oczywiście ta kwota nie trafi do muzyka. Swoją dolę weźmie dystrybutor, marży zażąda sklep, jak choćby Empik. W rezultacie do muzyka trafia 5-10 proc. z tej kwoty. A sprzedaż płyt do najwyższych nie należy. Podobnie sprawa ma się z filmami, lecz tu, miejsce "krwawych wyzyskiwaczy" w oczach internautów zajmują kina, które liczą sobie niemałe pieniądze za jeden seans.
Dlatego wielu z muzyków przymyka oko na ściągane przez internet płyty, by zyski czerpać z koncertów. Mówił o tym Michał Majeran z zespołu "Me Myself and I" podczas rozpoczęcia kampanii społecznej "Legalna Kultura". Bo co muzykom z tej okrojonej kwoty, jaką otrzymaliby za sprzedane płyty? Wolą zachęcić ludzi do przyjścia na koncert. Niewykluczone, że fan kupi koszulkę czy inny gadżet. Zamiast
10-15 złotych zysku z płyty zespół otrzyma od 40 do nawet kilkuset złotych od jednego fana za koncert. Wystarczy oddać część z zarobków właścicielowi lokalu, w jakim koncert się odbył.
Polak chce płacić, lecz nie może?
Nawet jeśli każdy Polak znałby sposoby płacenia za legalne treści (bez jednoczesnego przepłacania), nie wiadomo, czy miałby ochotę płacić. Konrad Traczyk, ekspert social mediów i prezes firmy Social Hackers w rozmowie z naTemat tłumaczy, że ta kwestia jest bardzo delikatna, złożona i zależy od mnóstwa czynników.
Przywołuje przykład HBO, która oferuje m. in. nowe odcinki seriali zaraz po premierze w USA (niestety często z lektorem). Od użytkownika wymagany jest abonament, co nie każdemu się podoba. Bo i dlaczego mam płacić kilkadziesiąt złotych miesięcznie, skoro raz w tygodniu chcę obejrzeć trwający godzinę odcinek serialu. Konrad Traczyk zwraca uwagę, że nie można za tą sytuację oskarżać HBO. – Ten system stosuje na całym świecie. Nie jest łatwo z niego wyjść. Przecież HBO jest związana także z operatorami kablówek czy dostawcami internetu, z którymi ma podpisane umowy i którym musi płacić za usługi – mówi Konrad Traczyk. W przypadku Polski, takim pośrednikiem jest Netia.
Choć HBO jest potęgą, jeśli chodzi o tworzenie seriali, straszliwie kuleje na polu ich cyfrowej dystrybucji. Konrad Traczyk przewiduje, że zmiany są nieuniknione. Z kolei wspomniany wcześniej Netflix ma sytuację odwrotną - genialna dystrybucja, dopiero raczkująca produkcja. – To wszystko sprawia, że poczynania polskiego widza są trudne do przewidzenia . Konsumentom łatwo krytykować wysokie ceny, lecz koszty produkcji też do najniższych nie należą – mówi Konrad Traczyk. Wtedy budzi się wrażliwość cenowa widza.
Polak urodzony pirat
Są tacy, jak choćby Hirek Wrona, którzy przekonują, że Polak to "Natural Born Pirat", a skłonności do piractwa wyssał z mlekiem matki. Konrad Traczyk odchodzi od takiego szufladkowania. Utrzymuje, że niewykluczone, iż część Polaków za dobra kultury dystrybuowane w sposób alternatywny będzie płacić. – Mamy wiele do nadrobienia jeśli chodzi o bogatsze społeczeństwa zachodnie. Często w budżetach domowych nie ma środków, by kupować co popadnie, nawet, jeśli ceny nie są wysokie – mówi Konrad Traczyk.
Musi być wygodne, bezpieczne, łatwe
Podobne zdanie ma psycholog internetu, dr Jan Zając. – Część ludzi nigdy za nic nie zapłaci, będzie poświęcała czas, by jakoś obejść zabezpieczenia i za darmo skorzystać z danego utworu. Z drugiej strony jeśli pojawi się kilka łatwych w obsłudze, bezpiecznych sposobów dystrybucji, co do których użytkownik będzie miał pewność, że są w stu procentach legalne, nie zabraknie też takich, którzy za to zapłacą – mówi dr Jan Zając.
Kryptobeneficjenci
Dystrybutorom i innym pośrednikom wiele można zarzucić. Tak samo uskarżającym się wciąż twórcom. Internauci mają prawo do legalnego oglądania filmów czy pobierania ich na własny użytek. Mimo to zdarza im się płacić. Pieniądze te jednak wędrują do grupy osób, które trzymają się w cieniu i liczą zyski zacierając ręce. W ten sposób tylko oni są w pełni zadowoleni, a przecież można kwotę przeznaczoną na konto premium skierować do alternatywnego dystrybutora, jak choćby Netflix. Zmiany prawne, na które powołuje się tak wiele zwaśnionych jednostek, wcale nie są jedynym sposobem na rozładowanie wojny o prawa autorskie.
Twórcy takich serwisów korzystają ze szczególnej pozycji, jaką daje im prawo. Mówiąc obrazowo, otwierają okno, dzięki któremu użytkownicy mogą widzieć coś, co jest daleko. To doskonały system na uniknięcie konsekwencji prawnych. Dzięki temu, że tego rodzaju serwisy nie biorą odpowiedzialności za swoje treści, nic nie można im zrobić. Z jednej strony mamy pokrzywdzony i oszukany biznes producentów i dystrybutorów filmowych, z drugiej - internautów, którzy nie chcą ograniczania wolności słowa. CZYTAJ WIĘCEJ
Michał Majeran
"Me Myself and I"
Popularyzacja muzyki w internecie z jednej strony zmniejsza wpływy z płyt, z drugiej natomiast zwiększa popularność i liczbę osob na koncertach, a wpływy z koncertow są znacznie większe niż z płyt.
CZYTAJ WIĘCEJ