Trudno się dziwić, bo Netflix przeszedł sam siebie. Tak drogiej internetowej produkcji jeszcze nie było. Co więcej, wszystkie odcinki udostępniono za jednym zamachem. Nastolatkowie nie wypisywali już na forach komentarzy w stylu "nie wytrzymam,
Netflix to największa wypożyczalnia filmów DVD na świecie. Za stałą opłatę oferuje utwory dzięki streamingowi lub też poczty. Ma przeszło 8 milionów klientów. Nie każdy jest fanem wirtualnej dystrybucji, dlatego Netflix dziennie rozsyła około 1,9 milionów filmów. Rocznie na znaczki pocztowe przeznacza 300 milionów dolarów. CZYTAJ WIĘCEJ
Żeby być użytkownikiem Netflixa lub podobnego mu Hulu, wystarczy zapłacić miesięczny abonament w wysokości 8 dolarów, co biorąc pod uwagę aktualny kurs, można przeliczyć na niespełna 25 złotych. W dodatku pierwszy miesiąc jest za darmo. Ta wirtualna wypożyczalnia filmów ma rzesze entuzjastów. Dobra kultury pojawiają się tam błyskawicznie, wszystko jest w całości legalne. Ceny nie są wygórowane, nawet jak na polskie realia, gdyż pomija się pośredników. Idealny początek na przetasowanie i rozładowanie polskiej wojny o prawa autorskie? Być może, lecz Netflix dostępny jest jedynie dla Amerykanów. Dostęp do niego warunkuje przebywanie w danym regionie.
Tymczasem polska rzeczywistość rządzi się swoimi prawami, często są to prawa dżungli. Twórcy, pośrednicy, internauci, każdy chce ugrać jak najwięcej dla siebie, nie ustąpi nawet na krok, a piractwo jak było, tak jest. Jak podaje serwis wirtualnemedia.pl Chomikuj.pl pobił swój własny rekord i pod koniec listopada 2012 roku miał 6,4 mln użytkowników i przeszło 200 milionów odsłon. O kontrowersyjnym serwisie było głośno przed kilkoma miesiącami, gdy za łamanie praw autorskich pozwali go wydawcy zrzeszeni przy Polskiej Izbie Książki.
Chomikuj.pl bronił się zażarcie. Co więcej, na pozew odpowiedział pozwem za używanie przez PIK sformułowania "pirackie". Pierwsza rozprawa w tym pojedynku odbędzie się 13 lutego. Tymczasem obok Chomika, zachowując pozory legalności kwitną inne serwisy. Weźmy dla przykładu głośnego ostatnio kinomaniak.tv. Ten oferujący filmy i seriale online serwis ma spore problemy prawne, gdyż nadepnął na odcisk dystrybutorom "Django Unchained". Sąd nakazał zamknąć serwis. Teraz przenosi treści z serwerów francuskiej firmy hostingowej OVH do rumuńskiej Voxility Srl.
Twórcy takich serwisów korzystają ze szczególnej pozycji, jaką daje im prawo. Mówiąc obrazowo, otwierają okno, dzięki któremu użytkownicy mogą widzieć coś, co jest daleko. To doskonały system na uniknięcie konsekwencji prawnych. Dzięki temu, że tego rodzaju serwisy nie biorą odpowiedzialności za swoje treści, nic nie można im zrobić. Z jednej strony mamy pokrzywdzony i oszukany biznes producentów i dystrybutorów filmowych, z drugiej - internautów, którzy nie chcą ograniczania wolności słowa. CZYTAJ WIĘCEJ
Choć Kinomaniak zapowiada, że ruszy na przełomie lutego i marca, oprócz niego jest przecież masa serwisów bliźniaków. Ich właściciele pobierają opłaty od użytkowników za konta premium gwarantujące oglądanie bez limitu danego tytułu, pieniądze płyną na Karaiby lub innych rajów podatkowych. Pośrednicy, dzięki którym dokonywane są te płatności również nie narzekają. I tak jak np. firma Cashbill, obsługująca Kinomaniaka, oferują swoje usługi pokrewnym serwisom. Internauci płacą kilkanaście lub kilkadziesiąt złotych i wszyscy są zadowoleni oprócz twórców, a mówiąc dokładniej, dystrybutorów. Oczywiście użytkownicy tych serwisów treści oglądają legalnie.
Inaczej sprawę stawia Jarosław Lipszyc, dziennikarz i prezes Fundacji Nowoczesna Polska. Tłumaczy, że konflikt o prawa autorskie tak naprawdę rozstrzyga się między starymi a nowymi pośrednikami. Starzy przyzwyczajeni są do sprzedaży przedmiotów, jak płyta z filmem czy książka, nowi budują modele biznesowe wokół elektronicznej dystrybucji dóbr kultury. – Każdy obywatel jest twórcą. Wszyscy rysujemy, śpiewamy, nagrywamy filmy, robimy zdjęcia, piszemy – mówi Jarosław Lipszyc.
Sposobów, by dotrzeć do legalnych dóbr kultury jest wiele. Nie musi to ciągnąć za sobą wielkich pieniędzy. Szwedzki serwis muzyczny Spotify dziś wszedł do Polski. Za niewielką opłatą daje dostęp do gigantycznej bazy muzyki. Mamy do tego popularny, choć nie aż tak, jakbyśmy mogli tego chcieć, last.fm, który łączy w sobie portal społecznościowy i serwis muzyczny. Do tego dochodzą mniejsze projekty jak choćby szwedzki Flattr, na którym dzięki mikropłatnościom możemy sami decydować, ile przeznaczyć na wynagrodzenie dla danego twórcy.
Choć jest z czego wybierać, tego rodzaju sposoby na zdobywanie legalnych dóbr kultury znane są w określonych środowiskach. Inni o nich nie wiedzą, lub nie chce im się produkować i wysilać. Skoro płacą Chomikowi, sumienia mają czyste. Pośredników najbardziej boli jednak to, że pieniądze płyną do rajów podatkowych, zamiast do ich zarejestrowanych i działających w Polsce firm. W to narzekanie wpisują się twórcy, których wieczne utyskiwania niejednego doprowadzają do szewskiej pasji. Nie należy ich jednak demonizować, bo ich sytuacja również nie jest wesoła o czym opowiadał w rozmowie z naTemat muzyk Michał Michalski.
Popularyzacja muzyki w internecie z jednej strony zmniejsza wpływy z płyt, z drugiej natomiast zwiększa popularność i liczbę osob na koncertach, a wpływy z koncertow są znacznie większe niż z płyt. CZYTAJ WIĘCEJ
Nawet jeśli każdy Polak znałby sposoby płacenia za legalne treści (bez jednoczesnego przepłacania), nie wiadomo, czy miałby ochotę płacić. Konrad Traczyk, ekspert social mediów i prezes firmy Social Hackers w rozmowie z naTemat tłumaczy, że ta kwestia jest bardzo delikatna, złożona i zależy od mnóstwa czynników.
Są tacy, jak choćby Hirek Wrona, którzy przekonują, że Polak to "Natural Born Pirat", a skłonności do piractwa wyssał z mlekiem matki. Konrad Traczyk odchodzi od takiego szufladkowania. Utrzymuje, że niewykluczone, iż część Polaków za dobra kultury dystrybuowane w sposób alternatywny będzie płacić. – Mamy wiele do nadrobienia jeśli chodzi o bogatsze społeczeństwa zachodnie. Często w budżetach domowych nie ma środków, by kupować co popadnie, nawet, jeśli ceny nie są wysokie – mówi Konrad Traczyk.
Podobne zdanie ma psycholog internetu, dr Jan Zając. – Część ludzi nigdy za nic nie zapłaci, będzie poświęcała czas, by jakoś obejść zabezpieczenia i za darmo skorzystać z danego utworu. Z drugiej strony jeśli pojawi się kilka łatwych w obsłudze, bezpiecznych sposobów dystrybucji, co do których użytkownik będzie miał pewność, że są w stu procentach legalne, nie zabraknie też takich, którzy za to zapłacą – mówi dr Jan Zając.
Dystrybutorom i innym pośrednikom wiele można zarzucić. Tak samo uskarżającym się wciąż twórcom. Internauci mają prawo do legalnego oglądania filmów czy pobierania ich na własny użytek. Mimo to zdarza im się płacić. Pieniądze te jednak wędrują do grupy osób, które trzymają się w cieniu i liczą zyski zacierając ręce. W ten sposób tylko oni są w pełni zadowoleni, a przecież można kwotę przeznaczoną na konto premium skierować do alternatywnego dystrybutora, jak choćby Netflix. Zmiany prawne, na które powołuje się tak wiele zwaśnionych jednostek, wcale nie są jedynym sposobem na rozładowanie wojny o prawa autorskie.