Dawno dawno temu w odległej galaktyce była sobie "Ahsoka", która mimo dość rozczarowującego – jak na mój gust – początku zdołała w drugiej połowie sezonu udowodnić, że na "Andorze" nie kończą się dobre seriale ze świata "Gwiezdnych wojen". Obietnice złożone widzom w finale przygód dawnej uczennicy Anakina Skywalkera są jak na Disneya, który dotąd wolał grać bezpiecznie, naprawdę ryzykowne, aczkolwiek wciąż biją po oczach tzw. fanserwisem.
Ocena redakcji:
4/5
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Tekst zawiera pomniejsze spoilery dotyczące serialu "Ahsoka" Disney+.
Recenzja serialu "Ahsoka". "Andor" to nie jest, ale "i tak buja"
"The Mandalorian" pokazał fanom "Star Warsów" potencjał tkwiący w medium, jakim są seriale. Po jego sukcesie kosmiczna marka prowadzona przez Disneya i Lucasfilm zaczęła coraz chętniej eksplorować telewizyjne rubieże. Ba, można tu nawet rzec, że zrobiła to kosztem filmów – tym bardziej, że nierówna trylogia sequeli z Rey i Kylo Renem w rolach głównych nie spełniła oczekiwań publiczności.
Serial z Pedrem Pascalem z sezonu na sezon tracił na atrakcyjności, aż w końcu został wyparty przez czarnego konia w postaci niepozornego "Andora", który nadał uniwersum "Gwiezdnych wojen" ciut dojrzalszych – i co za tym idzie, także brutalniejszych – kresek.
"Andor"z Diego Luną w tytułowej roli postawił serialową poprzeczkę niezwykle wysoko. Po "Ahsoce", która ukazała się tuż po nim, nie spodziewano się aż takich achów i ochów, niemniej podkreślmy, że widzowie faktycznie przestępowali niecierpliwie z nogi na nogę i wyglądali daty premiery pierwszych odcinków. Oczekiwania zatem były, ale nikogo nie zaślepiały.
Tym sposobem po seansie pilotażowych odcinków "Ahsoki" obyło się bez druzgocących rozczarowań wśród fanów. Im dalej w las, tym fabuła robiła się coraz ciekawsza i mniej toporna w odbiorze (zwłaszcza dla kogoś, kto nie śledzi na bieżąco wszystkich tytułów z franczyzy).
Reżyserowi i scenarzyście, Dave'owi Filoniemu, postawiono nie lada wyzwanie – aby "Ahsoka" miała jakąkolwiek rację bytu i była spójna z tym, co dotychczas prezentowano nam na ekranie, twórca musiał przełożyć na format live action historię ze stworzonych przez siebie animacji: "Wojen klonów" i "Rebeliantów". A umówmy się – nie każdy miał szansę się z nimi zapoznać; zwłaszcza że błędnie przyjęło się, iż kreskówki "Star Wars" są rozrywką przeznaczoną wyłącznie dla dzieci.
Ahsoka Tano i moc streszczania
Serial "Ahsoka" rozpoczyna się więc tam, gdzie skończyli się "Rebelianci", i dodatkowo zasypuje nas streszczeniami najważniejszych wątków z seriali animowanych. Tytułowa padawanka Anakina Skywalkera (aka Dartha Vadera) przeżywa kryzys związany z tym, jak i do czego powinna używać swojej mocy. Po upadku Galaktycznego Imperium niechętnie szkoli na swoją uczennicę buntowniczą mandaloriankę Sabine Wren, z którą zamierza powstrzymać Wielkiego Admirała Thrawna. Ten przebywa obecnie w innej galaktyce i na ruinach "państwa" Imperatora Palpatine'a planuje zbudować nowy porządek.
PRZYPOMNIJMY: w finałowym sezonie "Rebeliantów" załodze Ducha (m.in. Sabine Wren) udaje się uwolnić Lothal spod imperialnego jarzma, ale ma to swoją cenę. Ezra Bridger poświęca się i pozwala Thrawnowi wziąć siebie jako zakładnika. Na statku Wielkiego Admirała chłopak wzywa na pomoc purrgile, ogromne kosmiczne wieloryby zdolne do podróży nadprzestrzennych. W ostatnich scenach potężne istoty wskakują w nadprzestrzeń wraz z mocno poturbowanym statkiem antagonisty (Chimerą). Od tamtej pory nikt nie wie, co tak naprawdę stało się z Bridgerem i Thrawnem.
Dla osób, które są fanami "Rebelsów" i "Wojen klonów", takie przypominajki wydają się być niepotrzebne i zwyczajnie przegadane. Laikom rzeczywiście pomogą w lepszym przyswojeniu fabuły, ale nawet dla nich będą nazbyt łopatologiczne. O tym, co wydarzyło się przed akcją "Ahsoki", dowiadujemy się ze sztywnych dialogów, w których momentami trudno się połapać. Najwięcej uświadczymy ich w pierwszych trzech odcinkach produkcji. Potem pojawiają się dość sporadycznie.
Scenariusz "Ahsoki" – poza przedłużającymi się w nieskończoność dialogami – jest prosty. Bohaterowie muszą zrobić "X", by nie wydarzyło się "Y". Aby urozmaicić treść, Filoni zdecydował, że każdy inny element układanki musi być na jak najwyższym poziomie. Od kinowych wręcz kadrów, z których emanuje epickość, przez CGI, którego największym atutem jest odpowiednie oświetlenie (dzięki niemu zaciera się granica między tym, co sztuczne, a tym, co prawdziwe), aż po muzykę przyprawioną czterogłosowym chórem.
W "Ahsoce" nie ma złych aktorów
Aktorsko "Ahsoka" plasuje się tuż za "Andorem". Widać, że twórcy albo odpowiednio dyrygują swoją orkiestrą, albo dają jej zupełną swobodę w interpretowaniu scenariusza. Niezależnie od tego, co jest bliższe prawdzie, obsada wydobywa z postaci głębię i zdaje się nie być w ogóle hamowana przez to, co podaje skrypt.
Największe zarzuty, jeśli już jakiekolwiek mają się w tej kwestii pojawić, dotyczą odtwórczyni Ahsoki Tano. Bohaterkę pierwszy raz zobaczyliśmy w "Wojnach klonów", w których była przemądrzałą, lecz brawurową nastolatką wrzuconą w sam środek konfliktu zbrojnego. W "Rebeliantach" wydoroślała, ale nadal trzymał jej się humor. W aktorskiej wersji natomiast dawna padawanka Skywalkera traci właściwy sobie luz.
Rosario Dawson ("Lekomania") gra tak, jakby w życiu nie zaznała szczęścia. Przez pierwszą połowę serialu Ahsoka nie jest dziewczyną, którą pokochały miliony. Zmienia się to dopiero pod koniec sezonu.
Reszta aktorów, których obsadzono w rolach wyjętych żywcem z animowanych seriali "Star Wars", pasuje do swoich postaci jak ulał. Lepszej Sabine niż Natasha Liu Bordizzo ("The Society") nie mogliśmy sobie wymarzyć. Hera w wykonaniu Mary Elizabeth Winstead ("Scott Pilgrim kontra świat") budziła początkowo wątpliwości, które koniec końców okazały się jedynie problemem natury charakteryzatorskiej. Eman Esfandi ("Red 11") wcielający się w jedi Ezrę Bridgera wygląda i zachowuje się jak swój kreskówkowy odpowiednik.
Miłośnicy uniwersum George'a Lucasa czekali z zapartym tchem na to, aż do live action zawita Thrawn. Dobrze się stało, że Filoni przekazał rolę genialnego stratega Larsowi Mikkelsenowi ("Wiedźmin"), który dubbingował legendarnego antagonistę w "Rebeliantach". Duński gwiazdor być może przypomina z aparycji niebieskiego Elona Muska, jednak swoją stoicką postawą i demonicznym głosem rozwiewa w trymiga te prześmiewcze skojarzenia.
Szkoda, że w drugiej odsłonie w roli byłego rycerza Jedi, lorda Baylana Skolla, zabraknie Raya Stevensona. Śmierć Brytyjczyka to wielka strata. Jego występ, choć krótki, był jedyny w swoim rodzaju.
Fanserwis czy jednak coś nowego?
W Filonim walczą dwa wilki – jeden chce jak najdłużej doić krowę w postaci sagi o Skywalkerach, drugi zaś pragnie ryzykować i kroczyć własną ścieżką. Reżyser spełnia życzenia fanów (tzw. fanserwis) wrzucając na ekran m.in. Wielką Czystkę Mandalore i jedną z pierwszych bitw Ahsoki u boku Anakina.
I podobnie jak w "Obi-Wanie Kenobim" w roli naznaczonego mrocznym przeznaczeniem Skywalkera znów obsadzono Haydena Christensena. Kanadyjczyka odmłodzono dzięki wspomnianej technologii CGI. Wykorzystane podczas kręcenia scen minimalne oświetlenie odjęło mu kilkanaście lat i co tu dużo mówić – internet na nowo oszalał na punkcie 42-latka.
Przyznam, że sama daję się ponieść nostalgii, ale w przypadku "Gwiezdnych wojen" pora ruszyć dalej. W finale sezonu Dave Filoni i ekipa poprowadzili narrację w kierunku nowego zagrożenia. Bez Palpatine'a i jego błyskawic, bez Dartha Vadera i jego klimatycznych pomrukiwań.
Thrawn, nowa galaktyka i wątek Władców Mocy (czyli notabene rozwój wątku genezy owianej tajemnicą mocy) stwarzają ryzyko dla "Star Warsów", niemniej kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Bez zmian i odejścia od rodziny Skywalkerów "Gwiezdne wojny" powtórzą los Marvel Cinematic Universe, które od dwóch ostatnich faz jest zaledwie cieniem dawnej potęgi Iron Mana i spółki.
"Ahsokę" należy traktować jako kolejne bezpieczne dzieło w kolekcji jasnej i ciemnej strony mocy. Bezpieczne, lecz malutkimi kroczkami przygotowujące się do zapełnienia kart nowego rozdziału w 67-letniej historii "Star Wars". Pora zwiększyć obroty. Ahsoka Tano nie pozwoliłaby sobie na półśrodki.