Kryzys Prawa i Sprawiedliwości ma charakter strukturalny i nie skończy się w ciągu kilku miesięcy. Za chwilę ich sytuacja tylko się pogorszy. Przed partią Jarosława Kaczyńskiego stoi perspektywa czarnego kwietnia, a potem długi okres bez większych nadziei na odbudowę poparcia – mówi #TYLKONATEMAT prof. Rafał Chwedoruk z Wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych UW.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Czy rozbiórka aktualnej sytuacji politycznej na czynniki pierwsze pozwala dostrzec jakąkolwiek szansę na to, że Mateusz Morawiecki uzyska wotum zaufania?
Prof. Rafał Chwedoruk: Nawet, gdybyśmy na tę rozbiórkę na części pierwsze poświęcili maksimum czasu, odnaleziony ślad nadziei mieściłby się w granicach nieistotnych statystycznie. Mówiąc wprost: oczywiście nie ma żadnych szans na uzyskanie wotum zaufania przez nowy rząd Mateusza Morawieckiego.
Zawód polityka nie cieszy się wśród Polaków wielkim poważaniem, ale gdyby teraz ktoś z obozu anty-PiS nagle zmienił zdanie, to natychmiast straciłby zaufanie i poparcie swoich własnych wyborców.
A gdyby jakaś większa grupa z obozu demokratycznego jednak nabrała ochoty na "zdradę"? Czy PiSma dla nich jeszcze ciekawe łupy do podziału?
Należy pamiętać, jak ważnym miernikiem w polityce jest skuteczność. A PiS utracił właśnie, i to na dłużej, większość swojej politycznej siły i niewiele może komukolwiek zagwarantować. Kryzys tej formacji ma charakter strukturalny i nie skończy się w ciągu kilku miesięcy.
Czerwcowe wybory europejskie nie będą miały wielkiego znaczenia, więc PiS musi czekać na szansę do wyborów prezydenckich w 2025 roku. O ile oczywiście na prawicy uda się do tego czasu znaleźć jakiegoś poważnego kandydata lub kandydatkę. Na razie nic tego nie zapowiada.
No i określenie "cud" idealne to wszystko podsumowuje. Jesteśmy świadkami doprawdy operetkowego spektaklu, który w perspektywie całego systemu politycznego nie ma żadnego sensu i jest pozbawiony większego znaczenia znaczenia. Co więcej, dla organizatorów tego spektaklu jego wystawienie jest dysfunkcjonalne.
Tylko utwierdzono wielu obywateli i obywatelek w stereotypowym przekonaniu, że PiS jest partią, która władzy raz zdobytej oddać nie potrafi. A dodatkowo sytuacja jest skrajnie memogenna.
W tym szaleństwie jest metoda jednak w węższym kontekście, dotyczącym samej prawicy. W partii, która traci władzę, nieuniknione powinny być wewnętrzne rozliczenia. Ich oczywistym ofiarami staliby się Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawiecki.
Dzięki tej przydługiej operetce i możliwie jak najpóźniejszym rozstaniu z władzą ci dwaj politycy – a szczególnie prezes Kaczyński – mogą uciekać przed perspektywą wewnętrznych debat i rozliczeń. W grudniu oddają stery rządu, a styczeń to już faktyczne przymiarki do kampanii samorządowej.
Na Nowogrodzkiej powiedzą więc, że nie teraz czas na rozliczenia, gdy trzeba ciężko pracować. Później kalendarz wyborczy jeszcze raz przyjdzie z pomocą, bo po wyborach samorządowych ruszy kampania do Parlamentu Europejskiego.
Czyli to wszystko tylko po to, aby Jarosław Kaczyński miał spokój w gabinecie?
Trochę tak. Sytuacja liderów PiS jest podszyta desperacją. Mateusz Morawiecki jeszcze rok, a na pewno jeszcze dwa lata temu był niezagrożony na stanowisku premiera, w partii natomiast – mimo odwiecznej niechęci nawet części środowiska dawnego PC – wymieniany był wśród kandydatów na następcę Jarosława Kaczyńskiego.
Tymczasem teraz zostały mu tylko dni do stania się szeregowym posłem. Być może Morawiecki już nigdy nie dostanie w polityce takiej szansy, jaką miał w ostatnich latach. Położenie samego prezesa Kaczyńskiego w tym kontekście też nie jest dobre.
Przecież to on był pomysłodawcą projektu z Morawieckim jako premierem. Wszystko legło w gruzach po porażce wyborczej, której szef rządu jest twarzą.
A co ze Zbigniewem Ziobrą, który tyle razy typowany był na delfina? Jakie jest dziś jego położenie?
I może właśnie dlatego, że tak często publicznie wskazywano go na następcę Jarosława Kaczyńskiego… nigdy nim nie został.
I już nigdy nie zmaże tych pocałunków śmierci?
Jeśli to kiedykolwiek się uda, to na pewno droga ku temu jest bardzo długa. Szansą na przełom w karierze Zbigniewa Ziobry jest tylko i wyłącznie totalny kryzys na prawicy. Taki, który wymusiłby wewnętrzny reset w całym tym środowisku.
Konieczne byłoby też doprowadzenie do daleko idących zmian organizacyjnych i np. zastąpienia Prawa i Sprawiedliwości nowym ugrupowaniem. Niewykluczone, że wówczas Ziobro miałby szansę – przy zaistnieniu wielu sprzyjających czynników – walczyć o przywództwo nowej głównej partii prawicowej.
Coraz mocniej eurosceptyczne treści w wypowiedziach czołowych polityków PiS pokazują, że w tak ważnej sprawie dostosowali się do dużo mniejszego koalicjanta. To Ziobrę dodatkowo uwiarygadnia wśród najwierniejszej części wyborców prawicy. Wkrótce będzie on miał szansę stanąć w jednej szeregu z liderami PiS.
Na pewno po przejściu do opozycji nie musi już być wiecznym petentem, a do takiej roli spychano go przecież przez długie lata. Obserwujemy teraz walkę o to, czy główny nurt PiS zdoła kontrolować proces sukcesji prezesa tej partii i wybór nowego. Jeśli tak się stanie, to największe szanse będzie miał Mariusz Błaszczak.
A czego po wyborach dowiedzieliśmy się o pozycji Andrzeja Dudy?
Po zachowaniu całego ośrodka prezydenckiego można wnioskować, że podobnie do Suwerennej Polski liczą tam na wywrócenie prawicowego stolika. Po orędziu Andrzeja Dudy i powierzeniu misji tworzenia rządu Mateuszowi Morawieckiemu dowiedzieliśmy się natomiast, że prezydent po zakończeniu kadencji nie liczy na karierę międzynarodową.
Musiał on porzucić ostatecznie ponadkrajowe aspiracje, bo w przeciwnym razie zależałoby mu przecież na chociażby poprawnych relacjach z rządem Donalda Tuska. Trudno też o zrozumienie na Zachodzie, w trudnych czasach, spektaklu ze wskazaniem po wyborach na premiera polityka, który nie ma możliwości uzyskania votum zaufania.
Prezydenckie decyzje i słowa z ostatnich tygodni to treści generowane na użytek wewnętrzny jego obozu politycznego. Duda daje znać, że chce przedłużyć swoją bytność w polityce krajowej i uczestniczyć w grze o kontrolę nad prawicą.
Nie sądzę. Prezydent Duda nie miał tutaj innego wyjścia… Zachowując wszelkie proporcje, trudno byłoby nie dostrzec, że pomysł z tzw. lex Tusk przypominał nieco czasy Wielkiej Rewolucji Francuskiej, gdy w jej najbardziej dramatycznym momencie wprowadzono faktycznie dowody moralne w postępowaniu przed Trybunałem Rewolucyjnym.
Na poważnie nikt w państwie prawa nie może traktować "rekomendacji" grupy historyków, czy urzędników lub polityków, którzy kwestionowaliby zdolność pełnoprawnych obywateli do zajmowania niektórych stanowisk państwowych.
Gdyby Andrzej Duda postanowił w ten absurd polityczny i prawny brnąć i odmówił zaprzysiężenia Donalda Tuska, natychmiast stałby się wrogiem numer jeden dla milionów obywateli i obywatelek którzy głosowali na Koalicję Obywatelską, Trzecią Drogę i Lewicę. Nie można także zapomnieć o prawnych konsekwencjach takiego działania.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Czy wrogiem numer jeden nie staje się teraz dla najbardziej radykalnego elektoratu PiS? Cenckiewicz dał taki pretekst, a Duda z tego nie skorzystał…
Nawet gdyby Andrzej Duda chciał wziąć na poważnie "rekomendacje" najdziwniejszej komisji w dziejach polskiego państwa, to pozostaje problem konstytucyjny. Ustawy zasadniczej nie da się zinterpretować tak, aby głowa państwa mogła odmówić zaprzysiężenia rządu wybranego w tzw. drugim kroku.
Próba takiego działania zagroziłaby w ogóle możliwości uczestniczenia byłego prezydenta w życiu publicznym. Powrót do tematu komisji to ciąg dalszy procesu samoizolacji prawicy, jej hermetyzacji, w nadziei na utrzymanie przy PiS najwierniejszych, najbardziej zideologizowanych wyborców.
Dużo mówimy o różnych powyborczych problemach prawej strony, ale… w nowych sondażach próżno szukać objawów tuskomanii. Nawet szał na Hołownię w słupkach poparcia odzwierciedlenie ma umiarkowane.
I nie powinniśmy być tym zaskoczeni. Powrót Donalda Tuska miał podwójne znaczenie –uratował Platformę Obywatelską i poprzez to dał szansę na zwycięstwo opozycji. Przypadek węgierski, gdzie opozycja nieustannie przegrywa z Viktorem Orbanem, pokazała jak ważne dla liberalnej opozycji w jest utrzymanie zwartych struktur partyjnych, w tym zwłaszcza największej z partii opozycyjnych.
Jednocześnie Tusk nie doprowadził to do zjednoczenia opozycji, powstania wspólnej listy. A to wszystko dlatego, że zarówno przez sympatyków, jak i krytyków postrzegany jest polityk wyrazisty. Istotna część wyborców opozycji jednoznacznie go popierała, ale jest też segment, takich, którzy ambiwalentnie wspominają jego rządy.
A dla wyborców młodszej i średniej generacji Donald Tusk często bywa po prostu jednym z liderów, w zasadzie słabo znanym, wywodzącym się z innego pokolenia.
Jak dużej trwałości powinniśmy spodziewać się po nowej koalicji rządzącej?
Nie widać perspektyw rozpadu koalicji. Wynika to z kilku przyczyn. Po pierwsze, w tym parlamencie nie ma alternatywy. Czy możliwe jest zbudowanie innych koalicji w Sejmie na własnej skórze sprawdził już Mateusz Morawiecki.
Po drugie, koalicja Tuska, Hołowni i Czarzastego będzie silna słabością PiS. Nie ma znaczenia, że partia Kaczyńskiego będzie miała w kolejnych sondażach 25, 30, czy 35 proc. poparcia. Jej położenie w systemie partyjnym, znaczone brakiem zdolności koalicyjnej nie zmieni się, dopóki nie dojdzie do głębokich reform.
Skoro więc nie ma alternatywy, a rywal jest tak osłabiony to, co miałoby skłaniać partie koalicyjne, czy chociażby pojedynczych posłów do zerwania z własnym środowiskiem i wyborcami? Nie byłoby w tym żadnego sensu.
Na pewno będziemy świadkami jakichś tarć światopoglądowych lub w kwestiach gospodarczych, ale nie z finałem w postaci innej większości, bądź nowych wyborów.
Zaskakująca ocena, gdy mowa o koalicji złożonej de facto aż z dziewięciu formacji…
Formalnie rzeczywiście tak to wygląda, ale w rzeczywistości mamy do czynienia tylko z trzema podmiotami.
A czynnikiem istotnie ich wszystkich spajającym jeszcze długo będzie wola wyborców. Poszczególne elektoraty oczywiście oczekują walki o urzeczywistnienie swoich poglądów, ale jeszcze wyżej stawiają dziś odsunięcie PiS od władzy i cofnięcie niepopularnych decyzji, które podjęła poprzednia ekipa.
Spajać będzie także sytuacja międzynarodowa, skomplikowana w wielu aspektach, z widmem niestabilności ekonomicznej w tle.
Partia Razem należy do beneficjentów wyborów. Jej reprezentacja parlamentarna jest większa niż w poprzedniej kadencji. Ta partia musi jednak wyciągnąć wnioski z losów takich partii jak Unia Pracy i PPS.
W kadencji 1993-1997 w Sejmie znalazł się liczny klub Unii Pracy, w pełni samodzielny. W obrębie SLD działało za to niewielkie koło PPS . Partia Ryszarda Bugaja odmówiła wejścia do rządu SLD-PSL, zaś socjaliści Piotra Ikonowicza zostali usunięci z SLD.
Wyborcy nie zrozumieli jednak sensu istnienia lewicowej opozycji wobec rządu powszechnie postrzeganego jako centrolewicowy. Podobne zagrożenie towarzyszyłoby ugrupowaniu Adriana Zandberga, gdyby zerwało z resztą lewicy i stało się formalną opozycją wobec rządu Donalda Tuska.
Sądzę, że dzisiaj Razem mówi takim głosem, myśląc jednak o byciu opozycją de facto wewnątrz nowego obozu rządzącego, a nie poza nim.
O co tak naprawdę grają dziś razemici?
Przede wszystkim o to, aby nie doszło po ich stronie do wstrząsu wewnętrznego. A tym groziłoby właśnie pełnoprawne wejście do rządu Tuska – tak silnie osadzonego jednak w środowiskach liberalnych. Razem to partia z silnym aspektem ideowym, budowana raczej kadrowo, bez komponentu masowego.
Wyzwaniem dla Adriana Zandberga i reszty w nowym parlamencie jest to, na jak długo wyborcy będą akceptowali ich w roli recenzentów, którzy unikają sprawczości. Prędzej czy później partia Razem będzie skazana na pełnoprawne wejście w koalicję.
Jeżeli dojdzie do jakiegoś pogorszenia wskaźników społeczno-gospodarczych, minister z Razem może stać się pożądanym partnerem dla głównych partii koalicji rządzącej.
Co więcej, za chwilę sytuacja PiS tylko się pogorszy. Wiosną czekają nas wybory samorządowe, w których największa partia prawicy nigdy nie wypadała na miarę własnych oczekiwań. Przed partią Jarosława Kaczyńskiego stoi więc perspektywa czarnego kwietnia, a potem długi okres bez większych nadziei na odbudowę poparcia do poziomów z 2019 roku.
Lider Suwerennej Polski, w przeciwieństwie do wielu innych czołowych polityków prawicy w tym roku wygrał tyle, ile wygrać mógł. Proszę zauważyć, że ziobryści utrzymali relatywnie liczną drużynę w Sejmie. Doczekali oni się też momentu, w którym PiS zostało zmuszone do zaakceptowania jego linii wobec Unii Europejskiej.