Gdyby filmy "Przed wschodem słońca" i "Zakochany bez pamięci" miały dziecko, nosiłoby ono imię "Poprzednie życie". Metodyczne i pod pewnymi względami bezpieczne dzieło nie jest dla wszystkich, z czego świetnie zdaje sobie sprawę reżyserka Celine Song. Pełna tęsknoty i prostoty historia o życiu wyjątkowej w swym braku wyjątkowości Nory Moon doprowadziła mnie do żałosnego wręcz szlochu. W piękny sposób podchodzi do pytania z serii "co by było, gdyby" i z premedytacją nie znajduje na nie odpowiedzi.
Ocena redakcji:
4.5/5
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
W swoim debiucie filmowym Celine Song rozprawia się z własną przeszłością, a raczej z życiem, które mogła mieć, ale które przez przeprowadzkę przepadło na zawsze. Na Young już nie ma (to dawne imię bohaterki), jest za to Nora Moon. Główna bohaterka w dzieciństwie opuściła Koreę Południową, by osiedlić się z całą rodziną w Kanadzie. Za sobą zostawiła przyjaciela Hae Sunga, który – przynajmniej kiedyś – miał być jej pisany.
Po latach rozłąki para odnawia ze sobą kontakt za pośrednictwem Skype'a. On wciąż mieszka u rodziców w Seulu, ona zaś w Nowym Jorku, gdzie studiuje i sama wynajmuje mieszkanie. W komedii romantycznej już dawno byliby razem, tyle że "Poprzednie życie" nie jest takim filmem.
Gdybanie o tym, co mogło być
Song zarzuciła wędkę z łakomym kąskiem dla niepoprawnych romantyków, którzy od klasycznych happy endów wolą słodko-gorzkie zakończenia. Warstwę narracyjną filmu z trudem da się ubrać w słowa. Dla jednych "Poprzednie życie" będzie produkcją w połowie przegadaną, w połowie przemilczaną (w skrócie – nudną), dla drugich zmieniającą spojrzenie na dotychczasowe życie. Powiedzieć, że jest po prostu o miłości, to zbyt duże uproszczenie. O przyjaźni? Brzmi niewłaściwie. Ustalmy więc, że opowiada o wszystkim, ale nie o niczym.
Tym, co wyróżnia się przede wszystkim w fabule dzieła Song, jest motyw in-yun, czyli koreańskiego pojęcia wywodzącego się z buddyzmu, zgodnie z którym interakcje między dwojgiem ludzi w obecnym życiu są następstwem interakcji ich poprzednich wcieleń (losu). – Jeśli dwie osoby otrą się o siebie ubraniami, mijając się na ulicy, oznacza to, że w poprzednim życiu coś ich ze sobą łączyło – tłumaczy w jednej ze scen Nora.
I tym oto sposobem twórczyni filmu bawi się wieloznacznością koreańskiego losu. Widz zakłada, że protagonistka wciąż spogląda z utęsknieniem na przyjaciela z dawnych lat, bo gdzieś w głębi duszy go kocha. I tak, i nie. "Poprzednie życie" zmusza nas do zanurzenia się jeszcze głębiej w metawarstwę scenariusza. Hae Sung nie tylko symbolizuje pierwszą miłość, ale także ostatnią rzecz, która łączy Norę z ojczyzną.
Co ciekawe, Song nie prowadzi historii na zasadzie "domyśl się". Owszem, gra ciszą, ale nie dlatego, że nie ma nic ważnego do powiedzenia. To w niej postanawia upchnąć największy ładunek emocjonalny filmu. Mówi wiele bez użycia słów.
Gdy bohaterowie faktycznie prowadzą dialogi, są one przepełnione mądrością, ale jednocześnie nie stawiają rozmówców w świetle pyszałków. Reżyserka zmyślnie dekonstruuje pewne scenariuszowe schematy, dzięki czemu jej postaci przewidują to, co pomyśli sobie o nich widz.
Dla przykładu – mąż Nory w każdym innym filmie byłby tym złym, ale tu daleko mu do wroga publicznego numer jeden. Dlaczego? Jest samoświadomy swojej pozycji i komentuje na głos to, jak zapewne wyglądałby w oczach publiczności zasiadającej przed ekranem.
"Poprzednie życie" nie byłoby tak zjawiskowym obrazem bez nielicznej, acz zachwycającej obsady. W filmie relacje rozłożono między trzy osoby – Hae Sunga, Norę i jej męża, Arthura. Przed kręceniem wspólnych scen reżyserce zależało na tym, by aktorzy mieli ze sobą możliwie jak najmniej kontaktu, co finalnie opłaciło się. W sekwencjach, w którym pozornie nic się nie dzieje, robi się aż gęsto od niewysłowionego napięcia.
Greta Lee ("Russian Doll"), Teo Yoo ("Lato") i John Magaro ("The Umbrella Academy") mają w sobie tę rzadko spotykaną naturalność, której wtóruje prowadzona z głową kamera. Kadry często są układane tak, by ze sobą kontrastowały, odwoływały się do siebie, bądź by przewidywały kolejne decyzje bohaterów. Jakby tego było mało, kolorystyka, kąt nachylenia obiektywu i scenografia odwołują się do emocji, jakie w konkretnej chwili czują postaci. Niekiedy ich uczucia zaburzają prawdziwy odbiór rzeczywistości.
Oscarowy wyciskacz łez?
Tak, przez "Poprzednie życie" ryczałam. Ba, momentami nawet czułam, że się zapowietrzam. Song w prostej historii (jakich tysiące) nie znalazła odpowiedzi na pytanie "a co by było, gdyby". Nikt tego nie wie, nawet fikcyjna Nora Moon, i bardzo dobrze. Ten pretendent do oscarowego wyścigu (powołuję się m.in. na zakłady bukmacherów) na przykładzie swojej bohaterki pokazuje, że pożegnanie z przeszłością bywa koniecznością, by w końcu zacząć żyć; by pogodzić się z samym sobą i zrozumieć, że na wiele decyzji nie mamy wpływu. Ot, taki nasz los.