Nie tylko Polacy, ale i wiele innych europejskich nacji kocha wakacje w Chorwacji. Z biegiem lat niektórym zmieniają się jednak urlopowe marzenia dotyczące adriatyckiej perły – nie wystarczy im już pobyt w pensjonacie, chcą tam mieć swój własny dom, najlepiej tuż przy plaży. A to zaczyna ostro irytować Chorwatów.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Już wcześniej chętnie budowali się tam Brytyjczycy, Skandynawowie, oraz Austriacy i Niemcy. Ci ostatni właśnie alarmują, że dobre czasy dla marzących o domu w Chorwacji mogą się jednak skończyć. Miejscowi mają dość turystycznej patodeweloperki.
Jak donosi niemiecki serwis"Merkur", poszło szczególnie o dostęp do plaż. Chorwackie prawo stanowi, że brzegi morza są własnością publiczną i muszą pozostawać dostępne dla wszystkich obywateli. Tymczasem przepisów tych od dawna nie respektują budujący się na wybrzeżu cudzoziemcy.
"W praktyce domy letniskowe budowane są zawsze zdecydowanie za blisko morza, mury i płoty ograniczają dostęp do plaży, a brzydkie betonowe platformy psują naturalne wybrzeże. Czasami pojawiają się kłopoty, gdy ktoś inny chce się położyć na nielegalnie zajętej plaży" – opisują dziennikarze "Merkura".
Z relacji, które usłyszeli oni od Chorwatów, wynika, że największy problem jest w Istrii, a szczególnie w okolicach miejscowości Umag. Lokalne władze właśnie podjęły tam działania nie tylko prawne, ale i PR-owe. W ten sposób chcą uświadomić zarówno budujących się w regionie obcokrajowców, jak i miejscowych, którzy sprzedają działki.
Cudzoziemcy odbierają Chorwatom dostęp do morza. "To cicha okupacja"
– Istria stała się europejskim rajem dla nielegalnych deweloperów. Nielegalne prace budowlane, wywłaszczanie lasów, gruntów rolnych i nieruchomości morskich to "rak", który każdego dnia zżera nasz region do tego stopnia, że zagraża obecnie normalnemu życiu obywateli – skarży się burmistrz Umagu Vili Bassanese. Jego zdaniem w ostatnich latach dochodzi do "cichej okupacji Istrii".
Ma jej niestety sprzyjać chytrość części Chorwatów i słabość władz centralnych. Bassanese skarży się, że w Istrii utracono swobodny dostęp już do ośmiu kilometrów linii brzegowej, a we wielu przypadkach wakacyjne domy z nielegalnym dostępem do morza powstały z przekształcenia gruntu rolnego lub leśnego wartego 3-5 euro za metr kwadratowy w działkę deweloperską sprzedaną w cenie nawet 50 euro za metr.
Jak przypomina "Merkur", zastanawiające bywają też działania decydentów z Zagrzebia. Przy okazji uprzątnięcia bałaganu administracyjnego tuż przed akcesją Chorwacji do Unii Europejskiej w 2013 roku wydano nakazy wyburzenia kilku nielegalnie wzniesionych budynków, ale jednocześnie zalegalizowano... tysiące innych obiektów.
Wśród szczęśliwców znaleźli się m.in. właściciele pewnego luksusowego hotelu, który nad zatoką Vruja wybudowała firma deweloperska człowieka uznawanego za "darczyńcę" chorwackich socjaldemokratów.
Długo społeczeństwo przymykało oczy na problem, bo napływ turystów napędzał gospodarkę. Kiedy jednak zaczyna brakować plaż dla samych Chorwatów, obywatele i samorządowcy wymuszają nowe działania na inspektoracie budowalnym i ministerstwach.