Taylor Swift niejednokrotnie udowodniła, że potrafi być Midasem, który słowo pisane i melodię zamienia w czyste złoto. Niestety w przypadku nowego albumu zatytułowanego "The Tortured Poets Department" rzadki dar artystki obrócił się przeciwko niej. Promowany jako gwarancja poetyckich doznań okazał się tak naprawdę chaotyczną i autoreferencyjną poezją śpiewaną, której rozdziały nie wiadomo gdzie się kończą, a gdzie zaczynają. Taylor fuka na fanów, których sama (chcąc nie chcąc) stworzyła.
Ocena redakcji:
2.5/5
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"The Tortured Poets Department" Taylor Swift to udręka poety i... słuchacza
Słucham Taylor Swift, odkąd byłam w podstawówce, czyli tak na dobrą sprawę od jej drugiego albumu studyjnego "Fearless" wydanego w 2008 roku. Od tamtej pory nie pominęłam żadnego z jej krążków, aczkolwiek wówczas raczej nie nazwałabym siebie jej prawdziwą fanką (byłam zbyt zajęta fazą emo). Przy piątym albumie "1989", w którym porzuciła popowe country na rzecz gatunku inspirowanego synth popem, zaczęłam bardziej zgłębiać uniwersum tworzone przez autorkę i cóż poradzę, wsiąkłam na dobre, choć nie bezkrytycznie.
Dorastając wraz z jej twórczością, można było w pełni dostrzec postęp, jaki Taylor czyni w swoich tekstach. Miano współczesnej bardki nie wzięło się znikąd – o artystce-miliarderce można powiedzieć wszystko, ale nie to, że brak jej talentu. Na przestrzeni lat Taylor z młodej dziewczyny widzącej w Romeo i Julii największy dowód miłości, stała się dorosłą kobietą, dla której sercowe rozterki Kapuletów i Montekich są z obecnej perspektywy niesamowicie naiwne.
Po lirycznie doskonałych i folkowych wręcz albumach, które zdołała pokazać światu podczas pandemii koronawirusa - "Folklore" i "Evermore" (oba wypuściła w 2020 roku) oraz dobrym powrocie do syntezatorów, czyli tekściarsko mocnej płycie "Midnights" (2022), Swift aż nazbyt uwierzyła w swoją dobrą passę i wraz z publikacją jedenastego krążka "The Tortured Poets Department" zaliczyła dość bolesny upadek.
Mając na swoim koncie m.in. nawiązujący do szekspirowskiego "Otella" utwór "Willow" czy słodko-gorzki apel do młodych "You're On Your Own, Kid", Swift podjęła decyzję, by jeszcze przed wydaniem nowej płyty nadać jej miano quasi-poetyckiego manifestu. Dotąd tak śmiało nie nazywała siebie poetką, ale skoro już to uczyniła, fani oczekiwali od niej czegoś wykraczającego poza jej dotychczasowe dokonania. W końcu nie bez przyczyny teksty Tay Tay omawiane są na studiach z literaturoznawstwa.
W promocji albumu "The Tortured Poets Department" wytwórnia Republic Records sięgnęła po estetykę zwaną academia, która skupia wokół siebie ludzi zafascynowanych nauką, sztuką i intelektualnym rozwojem. Stąd wzięło się przeświadczenie, że najnowsza płyta Swift przypadnie do gustu molom książkowym, a także tej części Swifties (fanów Taylor), która stawia treść piosenek ponad walory muzyczne.
"I włączam jako dowód / Mój zmatowiały herb / Moje muzy, nabite jak siniaki / Moje talizmany i uroki / Tik, tik, tik, tik miłosnych bomb / Moje żyły czarne jak atrament / W miłości i poezji wszystko jest dozwolone" – brzmiał wiersz opublikowany w mediach społecznościowych, który zapowiadał "The Tortured Poets Department".
Reakcje Swifties na wspomniane wersy brzmiały: "Myślę, że to będzie najbardziej poetycki album w jej karierze". Zarówno fani, jak i sama Swift – przynajmniej w mojej opinii – zagalopowali się w swoich wyobrażeniach.
Wytatuowany golden retriever i żmije w stroju empaty
W nowej płycie Taylor uzewnętrznia się jak nigdy dotąd, snując przede wszystkim opowieść o dwóch kochankach tak samo przyciągających się, jak i odpychających. Zanim oczywiście przytoczę, o kim piosenkarka ma śpiewać przez połowę albumu (fani już go wywęszyli, co zresztą i tak nie było trudne), warto wyjaśnić, że motywem głównym "The Tortured Poets Department" jest tzw. związek na niby (po angielsku - situationship).
Kreśląc historię w swoich nowych piosenkach, Swift obrała nietypową dla siebie taktykę dosłowności. Wszyscy fani domyślają się (na 99,9 proc.), kogo ma na myśli, nucąc: "tattooed golden retriever", "you tried to buy some pills", "you left your typewriter at my aparment" i "you smoked then ate seven bars of chocolate".
Mowa tu najpewniej o Mattym Healym z zespołu 1975, którego relacja z Taylor stała się nie dość, że medialna, to i kontrowersyjna. Zmagający się w przeszłości z uzależnieniem od heroiny muzyk słynie z notowania swoich piosenek na maszynie do pisania, ma mnóstwo tatuaży, śpiewa o czekoladzie i jest – delikatnie mówiąc – problematyczną postacią.
Po ukazaniu się "The Tortured Poets Department" Taylor Swift z trudem będzie się bronić przed oskarżeniami dotyczącymi śpiewania o swoich ex – tym bardziej że wielu fanów zajada się jej opowieściami jak deserem i uwielbia bawić się w detektywów. Artystka dała im więc to, czego chcieli. W gruncie rzeczy sama karmi tę potworność, ale robi to w białych rękawiczkach.
Co ciekawe, tkwi w tym pewna ironia, gdyż w tekście "But Daddy I Love Him" autorka daje fanom pstryczka w nos. Za co? Pewnie za całe oburzenie, jakie w fandomie wywołał jej związek z Healym. "Wiem, że jest szalony, ale to właśnie jego chcę. (...) Nie zaspokajam potrzeb tych wszystkich żmij ubranych w strój empaty" – słyszymy.
Bohaterowie Taylorverse
Od muzyków oczekuje się, by śpiewali o tym, co czują; by byli autentyczni. To zrozumiałe, aczkolwiek słuchanie "The Smallest Man Who Ever Lived", "So Long, London" (podobno o Joe Alwynie) czy "thanK you aIMee" (podobno o Kim Kardashian) bez uprzedniego zapoznania się z dotychczasową dyskografią Swift jest jak oglądanie nowych filmów Marvel Cinematic Universe bez seansu "Kapitana Ameryki" lub "Avengersów".
Autoreferencje w połączeniu ze skrzętnie budowanym wokół swojej muzyki uniwersum na dłuższą metę nużą. Słowa w wielu piosenkach z "The Tortured Poets Department" są na tyle szczegółowe i osobiste, że część słuchaczy po prostu nie odnajdzie w nich siebie.
Inspiracje grecką mitologią i filozofią oraz hołd dla legend pokroju Patti Smith i Stevie Nicks są obecne w jedenastym albumie, lecz nieładnie kontrastują z takimi fragmentami jak: "You know how to ball, I know Aristotle / Brand-new, full throttle / Touch me while your bros play Grand Theft Auto".
Album zapowiadający się jako najbardziej poetycka płyta Taylor, okazał się krążkiem najbardziej nierównym. Pięknie prezentują się w nim utwory "Cassandra", "The Prophecy", "loml", "Fortnight" zPost Malone i "Clara Bow" - po części dlatego, że trzymają poziom repertuaru "Folklore" oraz Evermore"
Problem pozostałych piosenek – oprócz przekombinowanych tekstów – tkwi w muzyce, przy której pracował m.in. Jack Antonoff. To on w 2013 roku zaszczepił w Taylor miłość do syth popu. Sample i podkłady użyte w "The Tortured Poets Department" przypominają te wykorzystane w jej wcześniejszych płytach. Brzmią znajomo i monotonnie, przez co słuchacz może nie zorientować się, kiedy skończyła się jedna piosenka, a zaczęła druga.
"The Tortured Poets Department" wypada średnio na tle poprzednich dzieł Taylor Swift. Artystka potrafi być poetką, ale szkoda, że w jedenastym albumie udowadnia to tylko momentami. Torturą dla fana jest pływanie w morzu niewykorzystanego potencjału.