Mimo pięciu bramek strzelonych San Marino, reprezentacja Polski zagrała… gorzej niż z Ukrainą. Wygwizdany został strzelec dwóch goli Robert Lewandowski, który potrzebował rzutów karnych, aby przełamać serię meczów bez bramki. Oklaskiwane natomiast były akcje San Marino, które było o krok od zdobycia Pucharu Weszło.
Kabaret – takie hasło najczęściej można było usłyszeć pod Stadionem Narodowym po meczu z San Marino. Reprezentanci Polski, którzy zhańbili się w spotkaniu z Ukrainą (1:3), zagrali identycznie jak w piątek i tylko fatalne umiejętności piłkarzy z małego państewka sprawiły, że udało się wygrać 5:0. Wydawać by się mogło, że każda inna drużyna była we wtorek wstanie pokonać piłkarzy selekcjonera Waldemara Fornalika. Jeszcze selekcjonera, bo wciąż nieznana jest jego przyszłość.
Na kilka minut przed rozpoczęciem spotkania ze składu wypadł kapitan Kuba Błaszczykowski, który na rozgrzewce doznał kontuzji (zastąpił go Kamil Grosicki). Nie zmieniło to jednak nic w grze Polaków – od samego początku była taka sama, jak w pojedynku z Ukraińcami, czyli nijaka. Różnica polegała na tym, że w pierwszych siedmiu minutach nie straciliśmy dwóch bramek. Żadnej jednak nie strzeliliśmy. Mimo pozornego oblężenia pod bramką San Marino nasi reprezentanci nie potrafili pokonać Aldo Simonciniego. Tempo rzutów różnych: jeden na minutę, ale nie wynikało z tego nic, poza… kolejnymi różnymi.
Wszędzie był Robert Lewandowski, który pełnił funkcję napastnika, kapitana i zabrał się nawet do wykonywania rzutów wolnych. Napastnik Borussii nie pokazał jednak nawet jednej dziesiątej swoich umiejętności, które prezentuje na co dzień fanom Bundesligi. Polscy kibice obecni na Narodowym w liczbie 43 tys. wytrzymali kwadrans, a następnie, przy kolejnej zmarnowanej okazji, wygwizdali naszego najlepszego napastnika.
Widząc beznadziejną grę Polaków piłkarze San Marino wzięli sprawy w swoje ręce. I to dosłownie – po zagraniu ręką w polu karnym norweski arbiter Ken Henry Johnsen podyktował dwa rzuty karne. Do piłki podszedł dwukrotnie – któryż by inny – Robert Lewandowski, który widocznie nie miał innego sposobu na pokonanie bramkarza, jak jedenastka. Pierwsza nie została wykonania zresztą perfekcyjnie, bo zabrakło może centymetra, aby golkiper Simoncini złapał piłkę – futbolówka wturlała się jednak leniwie za linię bramkową. Za drugim razem (w 46. minucie) Lewy był bezbłędny.
Mijały minuty, a reprezentanci Polski wciąż grali bez jakiegokolwiek polotu. W pierwszej połowie na 2:0 podwyższył nasz najlepszy w ostatnich spotkaniach snajper, czyli… Łukasz Piszczek (strzelił gola także Ukraińcom). Gola strzelił też Łukasz Teodorczyk. Trenerowi biało-czerwonych musiały wypadać włosy z głowy, bo jego piłkarze grali bezbarwnie, a atakować zaczęli zawodnicy San Marino. Z każdą kolejną nieudaną akcją naszych, kilkukrotnie wygwizdanych, nad Fornalikiem coraz mocniej zaczęło pojawiać się widmo zwolnienia. Padły już nawet nazwiska pierwszych kandydatów: Roberto Di Mateo, Zdenek Zeman i Marco Tardelli.
W drugiej połowie nie zmieniło się nic, łącznie z grą Roberta Lewandowskiego, który co prawda przełamał passę 882 minut bez bramki w reprezentacji (licznik zatrzymał się na 903 minutach), ale z akcji nie potrafił nawet oddać strzału. Piłka odbijała mu się od nogi, nie wychodził na czyste pozycję – kibice zaczęli więc na niego gwizdać. Stadion wybuchał radością tylko… podczas prób ataków San Marino.
Atmosfera zaczęła robić się prześmiewcza, kabaretowa, jak Puchar Weszło, który portal piłkarski weszlo.com miał wręczyć jednej z drużyn. Polsce – jeżeli wygrałaby 5:0 lub więcej, bądź San Marino, jeżeli Polska pięciu bramek by nie strzeliła. Nieprestiżowe trofeum zostanie więc w Warszawie, bo w ostatniej chwili piątą bramkę strzelił Jakub Kosecki. Cały mecz: gra kadry i Roberta Lewandowskiego, wygwizdywanie naszych zawodników i Puchar Weszło można określić tylko jednym słowem: kabaret.