Jak wrzucę jakieś zdjęcie albo tekst na Facebooka, to za chwilę pojawiają się setki „lajków” i komentarzy. W życiu się tego nie spodziewałem i chyba dlatego to jeszcze do mnie nie dociera. Chyba mnie to przerosło… - mówi w rozmowie z naTemat skoczek narciarski Piotr "Złotousty" Żyła.
Dla Thomasa Morgensterna wziął Pan w końcu flaszkę czy całą zgrzewkę?
Piotr Żyła: W końcu nic nie wziąłem. Tomato był w Planicy tylko w piątek, a później gdzieś pojechał i nie było okazji. Ale jeszcze się znajdzie! Rozmawiałem za to z Martinem Kochem, któremu też kiedyś obiecałem flaszkę i umówiliśmy się, że zamiast tego napijemy się piwa.
Skąd wzięła się „flaszka dla Morgensterna”?
Właśnie od Kocha! W zeszłym roku na Pucharze Świata w Zakopanem awansowałem do konkursu dzięki Martinowi, który… skoczył krócej niż ja. I ktoś mnie zapytał, czy jakoś się za to Austriakowi odwdzięczę. No to powiedziałem, że dam mu w prezencie flaszkę. Już we Włoszech, na mistrzostwach świata, po tym jak dowiedzieliśmy się, że to Morgenstern pomógł znaleźć błąd w punktacji, Maciek Kot i Kamil Stoch mówili, że to przecież ja jestem specjalistą od obiecywania prezentów.
No, podpuścili. Mówili, że to na mnie spada ten zaszczyt. I powiedziałem, że damy mu tę flaszkę. A później ktoś wrzucił ten tekst do Internetu i tak zostałem „złotoustym”.
Obiecałby Pan tę flaszkę jeszcze raz?
Chyba nie… Ugryzłbym się w język.
Popularność męczy?
Pomału zaczyna. Dziennikarze dzwonią na okrągło, a ja mam taki problem, że nie umiem odmówić. Jak chcę powiedzieć „nie”, to mówię „raczej nie”, a później i tak się zgadzam. Muszę się nauczyć odmawiać, bo teraz średnio mi to wychodzi.
Mam wrażenie, że w tym medialnym zgiełku czuje się Pan jak ryba w wodzie.
Trzeba znać jednak umiar. Sezon się skończył i ten wolny czas chcę spędzić z rodziną, a nie na rozmowach z dziennikarzami. Justyna, moja żona, już zaczyna się denerwować i mówi mi, że ma tego dość. Koleżanki co chwila podsyłają jej jakieś artykuły o niej, albo o mnie.
Chyba tak. Jak wrzucę jakieś zdjęcie albo tekst na Facebooka, to za chwilę pojawiają się setki „lajków” i komentarzy. W życiu się tego nie spodziewałem i chyba dlatego to jeszcze do mnie nie dociera. Chyba mnie to przerosło…
Za dużo i za szybko?
W poniedziałek, po zawodach w Planicy, przyjechałem do domu, miałem wolną chwilę i spróbowałem przejrzeć wiadomości, które dostałem od kibiców. Jest ich tyle, że nie jestem wstanie na wszystkie odpisać. A naprawdę bym chciał!
Mocno zmieniło się Pana życie?
Na razie zmieniła się częstotliwość dzwonienia telefonu, który brzęczy non stop. No i przestałem oglądać swoje zdjęcia i filmiki, jest tego za dużo. Przestałem ogarniać.
Początek tego sezonu nie zapowiadał Pańskich sukcesów. Lepiej skakali Kamil Stoch i Maciej Kot. Pan był gdzieś tam w tle.
Falowałem – góra, dół, góra, dół. Raz wychodziło mi dobrze, raz gorzej. Odpaliłem dopiero w Turnieju Skandynawskim. Zacząłem skakać tak, że… nawet się tego nie spodziewałem (śmiech).
I wygrał Pan konkurs w Oslo.
Dobrze latałem już w Lahti, Kuopio i Trondheim. W Planicy forma się utrzymała i udało mi się wyskakać trzecie miejsce. Gdyby nie pierwszy, trochę zepsuty skok, w ostatnim konkursie też mógłbym powalczyć o podium.
Kamil Stoch zaczął skakać dobrze dopiero po swoim ślubie. U Pana ten sam trik nie zadziałał.
Nie do końca (śmiech).
Który moment był więc przełomowy?
Wyrzucenie z kadry w 2010 roku. Miałem wtedy chwilę zastanowienia. Wyszedłem z domu na długi spacer, szedłem sobie pod górę i myślałem: co chcę w życiu robić? Przecież skakałem, odkąd pamiętam. Ciągle treningi, zgrupowania, wyjazdy i nagle to wszystko się skończyło. I jak tak sobie maszerowałem, to doszedłem do wniosku, że przecież lubię się męczyć, lubię wysiłek. Po prostu kocham skoki.
Grzegorz Markowski z Perfectu śpiewa: „Pewnego dnia zrozumiałem, że ja, nie umiem nic”.
Moje całe życie to skoki. Co prawda w życiu dałbym sobie radę, bo bywało już ciężko. Po tym jak wyleciałem z reprezentacji nie miałem pieniędzy i jeździłem pomagać rodzicom, którzy prowadzą pensjonat.
A tam był Pan złotą rączką.
Zamiatałem, pomogłem na barze, podałem jakiś posiłek, pojechałem do sklepu po zakupy. W życiu trzeba wszystko robić, a ja pracy się nie boję. Raz tylko przeliczyłem swoje siły. W tamtym roku poszedłem do ojca kosić trawę i poprzycinać drzewka. Mój wujek ma piłę motorową do żywopłotu, którą pożyczyłem. Stanąłem na płocie i myślałem, że utrzymam równowagę. Przycinam ten żywopłot, coś sobie nucę i… bum! Spadłem na domek mojego syna.
Wysoko było, to się poobijałem. Ale masakra, bo zrobiłem dziurę w dachu (śmiech).
Nie boi się Pan, że te powiedzonka i historyjki przesłonią Pana osiągnięcia sportowe?
Nie zwracam na to jakiejś szczególnej uwagi. Robię to co lubię, a reszta dzieje się poza mną. Moja pasja i moje życie to skoki narciarskie, a nie śmieszne powiedzonka. Wydaje mi się, że bez sukcesu w Oslo, czy w Planicy, dziennikarze nie byliby mną tak zainteresowani. Proszę zobaczyć – Kamil Stoch nie rzuca powiedzonkami, a też ciągle z nim rozmawiacie. Bo odnosi sukcesy. Poza tym teraz czas na przerwę.
Na granie w piłkę i wędrówki po górach?
Nie umiem wypoczywać leżąc. Muszę coś robić, ciągle jestem w ruchu. Musimy porozmawiać z żoną gdzie się wybierzemy, bo słyszałem o obozie regeneracyjnym, który ma być zorganizowany dla kadry. Będzie można zabrać żony i dziewczyny, ale za nie będziemy sami musieli zapłacić (śmiech). Poza tym mamy zaproszenie na tygodniowy odpoczynek w termach w Bukowinie, a, że dzieciaki lubią wodę, to pewnie tam pojedziemy.
W ubiegłym sezonie postanowiłem sobie, że w każdym konkursie będę się łapał do drugiej serii. I tak naprawdę udało mi się to, ale tylko w tym roku. W 2012 była lipa, nie zawsze wychodziło. Ten cel nie był co prawda jakimś mega ambitnym, ale nie był też łatwym.
Kibice będą pewnie oczekiwać więcej.
Biorąc pod uwagę to, że trzy lata temu skalałem słabo, dwa lata temu tylko trzykrotnie załapałem się do dziesiątki, a teraz wygrałem konkurs, to jest mega progres. Ja też oczekuje więcej. Zresztą, po tym sezonie od każdego z nas będzie oczekiwać się więcej. Kamil wiadomo – mistrz świata i trzeci zawodnik Pucharu Świata, ja wygrałem konkurs w Oslo, dobrze skakali też pozostali: Maciek Kot łapał się do czołówki, Krzyśkowi Miętusowi i Stefanowi Huli też wychodziły dobre skoki. Widać pracę z Łukaszem Kruczkiem. Ale mimo dobrego sezonu cele muszą być realne, nie z kosmosu.
Jak wszyscy. Ja, Stoch, Kot – jak zaczynaliśmy skakać to wszyscy marzyliśmy, żeby być Adamem. Gdyby nie on, skoki w Polsce na pewno wyglądałyby inaczej. Po Adamie zostały nam chociażby skocznie, które zbudowano czy wyremontowano, i na których możemy trenować. W związku są także sponsorzy, którzy zostali z jego czasów. No i kibice – nie ma co kryć, że część z nich ogląda skoki i wspomina Małysza.
W nowym sezonie zamierza Pan być bardziej poprawny politycznie?
W polityka nie będę się bawił (śmiech). Jak ktoś mnie zapyta, to odpowiem. Wcześniej się nad odpowiedziami nie zastanawiałem i nie wiem, czy zacznę. Po co miałbym to robić? Ja się skokami bawię, a jeżeli jeszcze daję zabawę kibicom, to chyba gitara, no nie?