– Żaden film nie jest wart umierania – miał powiedzieć Steven Spielberg po tym, co wydarzyło się na planie filmu "Strefa mroku". Sceneria rodem z wojny w Wietnamie, niekontrolowane wybuchy i helikopter latający nad głowami brodzącego w wodzie Vica Morrowa i dwójki dzieci będących statystami. Wielu współpracowników reżysera Johna Landisa miało przeczucie, że to nie mogło skończyć się dobrze. Krytycy uważają, że zdarzenie z 1982 roku jest najbardziej makabrycznym wypadkiem w historii Hollywood.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Serial "Strefa mroku" (ang. "The Twilight Zone") doczekał się miana kultowej telewizyjnej antologii, która w latach 50. i 60. ubiegłego wieku zmieniła oblicze Fabryki Snów. Wypchane po sam brzeg suspensem, paranormalnymi wątkami i horrorem dzieło Roda Serlinga przykuło uwagę czterech reżyserów, którzy mieli ambicję, by na jego kanwie stworzyć wielki film w nurcie Nowego Hollywood.
John Landis ("Blues Brothers"),Steven Spielberg ("Szczęki"), Joe Dante ("Gremliny rozrabiają") i George Miller ("Mad Max") połączyli siły, aby z minimalną kontrolą wytwórni (i tym samym w bardziej niezależny sposób) wrzucić na duży ekran swoją wersję "Strefy mroku". Jeden z twórców za wszelką cenę chciał stworzyć arcydzieło, ale jego fiasko do dziś stanowi nauczkę dla żądnych uznania reżyserów.
CIEKAWOSTKA: Pomyśleć, że w tym samym roku ogarnięty obsesją i niechętny wobec efektów specjalnych Werner Herzogkręcił dramat "Fitzcarraldo", który ostatecznie miał równie tragiczne skutki co "Strefa mroku", tyle że ofiarami byli rdzenni mieszkańcy peruwiańskiej Amazonki. Zginęli wówczas ludzie, wielu zostało ranny, komuś amputowano nogę, ktoś zaraził się malarią. Tym słynnym monologiem niemiecki wizjoner skwitował swoją pogoń za prawdą w sztuce: "Nie powinienem kręcić już filmów. Powinienem trafić do wariatkowa. (...) Jesteśmy przeklęci tym, co tu robimy. To ziemia, którą Bóg – jeśli istnieje – stworzył w gniewie".
Wypadek na planie filmu "Strefa mroku"
Filmową "Strefę mroku" podzielono na cztery segmenty. Pieczę nad pierwszą częścią przyznano Johnowi Landisowi, którego wizja zakładała połowiczny remake 49. serialowego odcinka pod tytułem "Back There". Fabuła przybliżała losy rasistowskiego i antysemickiego mężczyzny podróżującego w czasie do najgorszym momentów w historii XX wieku.
Antagonista ląduje w Alabamie lat 50., gdzie polują na niego członkowie Ku Klux Klanu; następnie trafia w sam środek wojny w Wietnamie, a na zakończenie zostaje uwięziony w wagonie towarowym jadącym do obozu koncentracyjnego. Ostatnia scena: krzyczy, ale nikt go nie słyszy.
Landis kładł nacisk na realizm i chciał zaczepić o elementy horroru w scenerii nawiązującej do autentycznej (społecznie zakorzenionej) grozy. W jego mniemaniu mogło się to udać wyłącznie z wykorzystaniem epickich ujęć, możliwie jak najprawdziwszej scenografii i przy jednoczesnym ograniu efektów specjalnych (nawet tych praktycznych).
Przypomnijmy, że na początku lat 80. Steven Spielberg urósł do rangi hollywoodzkiej legendy, co dało mu możliwość bycia głównym producentem "Strefy mroku" i zaproszenia do współpracy swojego przyjaciela, czyli Landisa. Reżyserzy mieli większy wpływ na finalny produkt, więc dystrybutor – w tym przypadku wytwórnia Warner Bros. – nie wtrącał się tak często w proces produkcyjny antologii.
Zachłyśnięty pewną autonomią Landis popełnił jeden podstawowy błąd. Jego oczekiwania stawały się coraz większe i większe, a ich rozmiar przysłonił mu widok na bezpieczeństwo jego całej ekipy filmowej. Tu miał być wybuch, tam miała być eksplozja, w obiektywie kamery musiał znaleźć się widok na iście survivalowy teren i złowieszczo buczącą maszynę zawieszoną w powietrzu.
Dzieci bez umowy i strach przed reżyserem
Grany przez Vica Morrowa ("Combat!") antagonista, Bill Connor, był rasistą i antysemitą. Aby jednak wzbudzić w widzach choć minimalną sympatię do niego, producenci dali postaci heroiczną scenę. Po cofnięciu się w czasie do wojny w Wietnamie Connor ratuje przed amerykańskim ostrzałem dwójkę osieroconych dzieci.
Scenografię imitującą wilgotne lasy przeczesywane przez partyzantów Vietcongu zbudowano na filmowym ranczu Indian Dunes w Kalifornii. Lokalizacja była wprost idealna – miała wzgórza, płaskie równiny, koryto i dużo drzew. Plan ustawiono nad rzeką, którą z trzech stron zabudowano pirotechnicznym sprzętem. Landis stwierdził najwyraźniej, że ta konkretna scena pozwoli mu w pełni zabłysnąć, bo na sam koniec dodał do sekwencji krążący nad wodą śmigłowiec powszechnie znany jako Huey. Wybuchy, helikopter i bohaterski czyn – wszystko tu i teraz, w jednym ujęciu.
We wspomnianej scenie Morrowowi towarzyszyli dziecięcy statyści: 7-letni Myca Dinh Le z Wietnamu i 6-letnia Renee Shin-Yi Chen z Tajwanu. Twórcy chcieli obejść kalifornijskie prawo, które zakazywało dzieciom pracy w nocy, dlatego młodzi aktory otrzymali zapłatę "pod stołem".
"Producent George Folsey Jr. powiedział rodzicom nieletnich, aby nie mówili żadnym strażakom obecnym na planie, że dzieci są częścią 'wybuchowej' sceny. (...) Jeden z funkcjonariuszy ds. bezpieczeństwa pożarowego obawiał się, że wybuchy spowodują katastrofę, ale nie zdradził Landisowi swoich obaw" – czytamy w zagranicznych mediach.
Jeszcze przed zapadnięciem klapsa na planie pilot helikoptera, weteran Sił Powietrznych Dorcey Wingo, wziął udział w teście materiałów wybuchowych. Podczas próbnego lotu jego śmigłowiec "okropnie się trząsł", gdy detonowano pod nim ładunki. Zamierzał powiedzieć o tym reżyserowi, ale zniechęcił go do tego kolega, twierdząc, że jeśli to zrobi, od razu straci pracę.
Dekapitacja na oczach kamer i rodziców
Piątek, 25 lipca, godzina 2 w nocy. Kamera, start. Nagranie ukazuje zanurzonego po pas w wodzie Morrowa, który ucieka przed wybuchami, trzymając w ramionach bezbronne dzieci. Eksplozje stają się z sekundy na sekundę coraz silniejsze. Główny aktor zaczyna biec, łapiąc mocniej statystów – tak jakby właśnie zrozumiał, że znalazł się w niebezpiecznej pułapce, a gra się skończyła.
Załoga helikoptera górującego nad uwięzioną w rzece i wśród płomieni trójką dostaje sprzeczne informacje od kierowników produkcji. Asystent mówi im, by opuścili teren tak szybko, jak to tylko możliwe, a Landis każe im schodzić jeszcze niżej.
Z późniejszych zeznań jednego z kamerzystów wynika, że minuty przed wypadkiem autor pierwszego segmentu "Strefy mroku" miał być pewien, że straci śmigłowiec. "Ale ujęcie wygląda świetnie" – miał powiedzieć Landis, zanim maszyna runęła w dół.
Wybuchy powodują, że helikopter spada do rzeki – centralnie tam, gdzie stał przed chwilą odtwórca Billa ze statystami. Płoza śmigłowca zmiażdżyła 6-letnią dziewczynkę, a śmigło odcięło głowy Morrowowi i 7-letniemu chłopcu. Kamery na planie szczegółowo zarejestrowały tragiczne zdarzenie – na nagraniu, które ukazano w serialu dokumentalnym "Cursed Films", widać jak głowy ofiar lecą do góry, krew tryska na tle płomieni.
Według jednej wersji wydarzeń po incydencie na planie filmowym zapanowała kompletna cisza, którą przerwał dopiero krzyk matki dziewczynki. Druga mówi, że Landis miał bez emocji oznajmić: "Zwijamy się".
– Wybuchy znajdowały się coraz bliżej helikoptera. Odwróciłem się i krzyknąłem: "Biegnij!". (...) Widok, który wrył się w moją pamięć, to rodzice tamtych dzieci. Jeden z rodziców przytulał drzewo, uświadamiając sobie, że jego pociecha nie przeżyła – wspominał w dokumencie scenograf Richard Sawyer.
CIEKAWOSTKA: Kiedy w 1973 roku Vic Morrow kręcił film "Brudna Mary, świrus Larry", nalegał, by przyznano mu polisę ubezpieczeniową, zanim nakręci jakąkolwiek scenę z wykorzystaniem helikoptera. Miał powtarzać: "Zawsze miałem przeczucie, że zginę w katastrofie śmigłowca".
Konsekwencje wypadku. Steven Spielberg kończy przyjaźń z Johnem Landisem
Makabryczny wypadek doprowadził do trwających kilka lat postępowań karnych i cywilnych, które – mimo złamania praw dzieci w Hollywood – i tak rozstrzygnięto na korzyść autorów filmu "Strefa mroku". Landis i jego współpracownicy zostali uniewinnieni w procesie oskarżającym ich o nieświadome spowodowanie śmierci. Wytwórnia Warner Bros. zawarła natomiast ugodę z rodzinami ofiar tragedii.
W trakcie zeznań składanych podczas długiego procesu wina za wypadek na planie była przerzucana z jednej osoby na drugą. Dostało się m.in. nieżyjącemu Morrowowi, który "nie biegł zbyt szybko", i koordynatorowi ds. efektów specjalnych. Jak już wiemy, ostatecznie ława przysięgłych uniewinniła wszystkich.
Warto mieć jednak na uwadze, że w mediach chodziły wówczas słuchy, zgodnie z którymi część świadków bała się zabierać głos przeciwko oskarżonym w obawie przed wykluczeniem z Hollywood.
"Był to pierwszy w Hollywood proces karny dotyczący zgonów na planie filmowym. Sprawa była obserwowana z niepokojem przez środowisko filmowe, które traktowało ją jako akt oskarżenia przeciwko standardom bezpieczeństwa" – mogliśmy przeczytać na łamach dziennika "Los Angeles Times" z 31 maja 1987 roku.
Jak podaje portal MovieWeb, po śmierci trójki aktorów na terenie rancza w Indian Dunes Steven Spielberg zerwał przyjaźń z Johnem Landisem. – Żaden film nie jest wart umierania. Sądzę, że ludzie stawiają teraz większy opór przeciwko producentom i reżyserom, którzy wymagają od nich zbyt wiele. Jeśli coś jest niebezpieczne, to każdy aktor, każdy członek ekipy ma prawo i obowiązek krzyczeć: "Cięcie" – mówił po latach reżyser "E.T." (cytat pochodzi z magazynu "Rolling Stone").
QUIZ: Czy rozpoznasz kultowy film z lat 80. po kadrze?