Najpierw rzucił jedno słowo o zamachu, a dopiero później zaczął szukać dowodów, że do niego rzeczywiście doszło. Prywatne śledztwo Antoniego Macierewicza dało mu jednak tak wiele, że dziś bada nawet najbardziej fantastyczne tezy.
Antoni Macierewicz dla wielu jest dziś ostatnią nadzieją na odkrycie prawdy o kulisach zamachu, do którego miało dojść 10 kwietnia 2010 roku na pokładzie rządowego samolotu lecącego nad Smoleńskiem. Jak informuje najnowszy "Newsweek", Macierewicz tezę o zamachu pod Smoleńskiem postawił jednak dużo wcześniej nim zaczął w ogóle myśleć o zbieraniu dowodów. Cała zamachowa historia, którą już trzeci rok opowiada poseł Prawa i Sprawiedliwości miała rozpocząć się od jednego słowa o zamachu rzuconego podczas spotkania z wyborcami w lipcu 2010 roku, tuż po wyborach prezydenckich.
Gdy temat katastrofy smoleńskiej okazał się być bardzo nośny, Antoni Macierewicz poczuł, że to jego szansa. W "Newsweeku" Michał Krzymowski tłumaczy, jak od pierwszego spotkania poświęconego wyjaśnianiu wydarzeń z 10 kwietnia w warszawskim klubie Hybrydy zaczął się nowy rozdział w karierze politycznej Macierewicza. Nagle kolejne spotkania w całym kraju zaczęli organizować mu inni posłowie PiS, a także kluby "Gazety Polskiej". Niedługo później tytuł kierowany przez Tomasza Sakiewicza nagrodził Macierewicza tytułem "Człowieka Roku".
Długo Antoni Macierewicz miał być w swojej smoleńskiej retoryce powściągany przez prezesa PiS, Jarosława Kaczyńskiego. Informatorzy tygodnika zdradzają, że przed jedną ze wspólnych konferencji prasowych Kaczyński miał powiedzieć Macierewiczowi: "Tylko, broń cię Boże, nie mów nic o Ruskich". Posłuchał szefa i milczał na temat naszych wschodnich sąsiadów.
Mistycy i ORMO-wcy
Wygląda na to, że Antoni Macierewicz sam wcale nie jest pewien, czy do zamachu pod Smoleńskiem rzeczywiście doszło. Swoje wątpliwości tłumaczy podobno współpracownikom wspominając historię z czasów PRL. Macierewicz opowiada historię staruszka, który przychodził do opozycjonistów i twierdził, że jest truty przez żonę. Wszyscy brali go za szaleńca, ale wkrótce zmarł. Przyczyną jego śmieci okazało się promieniowanie, na które staruszek był narażony przez radioaktywne odpady przynoszone do domu przez jego żonę. Ta historia jest dla kontrowersyjnego polityka dowodem, że na poważnie należy brać nawet najbardziej fantastycznie brzmiące historie.
Z tego powodu przez zespół Macierewicza przewijają się podobno nawet ludzie twierdzący, że mają metafizyczny kontakt ze zmarłymi w katastrofie, albo domniemany agent KGB, który obawia się, że jest na każdym kroku śledzony. Nawet z najbardziej kuriozalnych doniesień współpracownicy Antoniego Macierewicza potrafią zrobić dokumentację. Wśród gromady szaleńców trafiają się jednak także naukowcy, tacy jak prof. Wiesław Binienda, który dał zespołowi Macierewicza dowody, że do katastrofy doszło ze względu na wybuchy na pokładzie Tu-154M. Macierewicz ceni amerykańskiego naukowca podobno właśnie dlatego, że pozwolił mu na umocnienie tezy o zamachu.
A to znowu pozwoliło Antoniemu Macierewiczowi na szybką karierę w najwyższych strukturach partii i zdobycie zaufania Jarosława Kaczyńskiego. Jeszcze kilka lat temu podobno weryfikował każdą tezę Macierewicza, dziś wierzy mu na słowo. I wynagradza kolejnymi awansami, o których pisaliśmy w naTemat już kilka miesięcy temu. Dziś Michał Krzymowski na łamach najnowszego "Newsweeka" zdradza jednak, że nie wszystkim w PiS coraz większe wpływy Macierewicza się podobają. W Warszawie krytycznie patrzą podobno szczególnie na decyzje personalne, które podejmuje jako szef regionu piotrkowskiego. Partyjnych kolegów szczególnie miało wzburzyć awansowanie człowieka, którego wcześniej wyrzucono z partii za niejasną przeszłość w ORMO. Między innymi to miało sprawić, że wstrzymano awans Macierewicza na wiceprezesa PiS.
Nieoceniony trotyl
Na nowo gwiazda Antoniego Macierewicza rozbłysła jednak za sprawą głośnego artykuły Cezarego Gmyza na temat trotylu na wraku tupolewa. Gdy wszyscy namawiali prezesa Jarosława Kaczyńskiego do wstrzemięźliwości w komentowaniu tych doniesień, on miał zaufać Macierewiczowi i sam zaczął wówczas mówić głośno o zamachu, zamordowaniu 96 pasażerów rządowego samolotu. Zbulwersował się tylko na chwilę, gdy prokuratura zaprzeczyła rewelacjom "Rzeczpospolitej". I wówczas zaufał jednak nie śledczym i ekspertom, a Antoniemu Macierewiczowi.
To on wspierał go, gdy prezes PiS oskarżał o manipulacje prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta i płk. Ireneusza Szeląga. Kiedy później prokuratura poinformowała, że ślady trotylu rzeczywiście na wraku były, Macierewicz mógł tylko zyskać większą swobodę w przekonywaniu, że na pokładzie tupolewa doszło do zamachu. I najmniejszego znaczenia nie ma, że śledczy podkreślali, iż wcale nie musiało dojść do żadnego wybuchu.