Na początku listopada wszystkie oczy zwrócone są na Waszyngton, ale do zmiany na szczytach władzy może w najbliższym czasie dojść także w stolicy położonej znacznie bliżej Polski. W Niemczech ważą się bowiem losy tzw. Ampelkoalition, która stanowi parlamentarne zaplecze rządu Olafa Scholza.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Sytuacja polityczna w Niemczech staje się coraz bardziej napięta, a rząd kierowany przez kanclerza Olafa Scholza zdaje się być zagrożony rychłym upadkiem. O przedterminowych wyborach spekulowano oczywiście od dawna, a koalicjanci zawsze znajdowali pretekst do przetrwania w obecnym układzie, jednak teraz niemiecka "Ampelkoalition" (czyli "koalicja sygnalizacji świetlnej" od czerwono-żółto-zielonych barw współtworzących ją partii SPD, FDP i Die Grünen) doświadcza naprawdę silnych tarć wewnętrznych.
Jednym z głównych ognisk zapalnych jest polityka klimatyczna i energetyczna. Zieloni naciskają na bardziej zdecydowane kroki w zakresie dekarbonizacji, rozwoju energii odnawialnej, ograniczania śladu węglowego obywateli itd. Liberałowie natomiast, preferując podejście wolnorynkowe, sprzeciwiają się regulacjom, które mogą dodatkowo ograniczyć swobodę gospodarczą w RFN.
Natomiast podzieleni na kilka konkurencyjnych frakcji socjaldemokraci starają się balansować pomiędzy stanowiskami partnerów. Co niespecjalnie dobrze odbija się na poparciu dla tej najstarszej niemieckiej partii politycznej.
A kiedy już uda się znaleźć jakiś kompromis na "obszarach zielonych", problemem stają się kwestie budżetowe i polityka fiskalna. Tu FDP sprzeciwia się nadmiernym wydatkom i ingerencjom państwowym, SPD i Die Grünen stawiają natomiast na reformy socjalne i infrastrukturalne.
Scholz sobie, koalicjanci sobie...
Koniec maskowania tych napięć w Berlinie nastąpił w miniony wtorek. Kanclerz Olaf Scholz zorganizował wówczas szczyt z udziałem różnych organizacji branżowych, związków zawodowych i przedstawicieli największych niemieckich przedsiębiorstw, aby omówić z nimi pomysły na uchronienie gospodarki przed widmem długotrwałej recesji.
I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że na liście gości zabrakło... odpowiedzialnego za resort gospodarki zielonego wicekanclerza Roberta Habecka i liberalnego ministra finansów Christiana Lindnera. "Publiczna zniewaga!" – grzmiały nagłówki niemieckich mediów. Zaciekle walczący o utrzymanie partii nad 5-proc. progiem wyborczym szef FDP zwołał więc konkurencyjny szczyt, który odbył się kilka godzin przed tym organizowanym w urzędzie kanclerskim.
"Znaczące" – tyle do powiedzenia o tarciach w konkurencyjnym obozie miał po tym wszystkim Friedrich Merz, czylilider opozycyjnej chadecji spod szyldu CDU/CSU. Na więcej faworyt do przejęcia fotela kanclerskiego silić się nie musi, skoro rywale zdecydowali się zająć sami sobą.
O scenariuszach na najbliższą przyszłość rozpisywać zaczęli się za to niemieccy dziennikarze. Komentatorzy sceny politycznej zdają się być dość zgodni w ocenie tego, że jeśli do upadku "Ampelkoalition" dojdzie, oficjalnym pretekstem stanie się brak porozumienia w sprawie budżetu państwa na 2025 rok.
To najłatwiejszy w użyciu "detonator", bo już od ubiegłego roku SPD, Die Grünen i FDP są skrajnie podzielone w ocenie tego, jak RFN powinna reagować na istotny spadek dochodów z podatków federalnych. Gdy jedni maniakalnie opowiadają się za cięciami budżetowymi, inni optują za tym, aby Niemcy pozwoliły sobie na zwiększenie długu publicznego i zainwestowały w napędzenie gospodarki.
Czy tegoroczne negocjacje budżetowe wreszcie doprowadzą do wielkiego wybuchu? W okolicach berlińskiej Regierungsviertel coraz głośniej mówi się, iż to powinno zależeć od... wyników wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. I przyjmowane w tej kwestii zależności wielu mogą zaskakiwać.
Od 5 listopada w USA do 2 marca w RFN?
Otóż socjaldemokratyczno-zielono-liberalną koalicję do upadku ma przybliżyć triumf Kamali Harris. Oznaczałoby to bowiem utrzymanie mniej więcej aktualnej sytuacji geopolitycznej i otwierało Niemcom furtkę do chwilowej destabilizacji na własnym podwórku.
W takim przypadku możliwości są dwie. Jedna to nakręcenie w połowie listopada sporów o budżet do maksimum. Za pierwszą możliwą datę upadku rządu Olafa Scholza uznaje się więc 14 listopada, gdy znane będzie już rozstrzygnięcie z USA, a na ten dzień w komisji budżetowej Bundestagu zaplanowane są "negocjacje pojednawcze".
Jeśli pojednaniem nikt nie będzie już zainteresowany, ostatnim wspólnym projektem koalicjantów powinno być doprowadzenie do przedterminowych wyborów.
W praktyce miałoby to wyglądać w ten sposób, że ze względu na brak porozumienia budżetowego kanclerz Scholz zwróciłby się do parlamentu o wotum zaufania, wiedząc, że nie ma na nie najmniejszych szans. Po głosowaniu prezydent RFN Frank-Walter Steinmeier mógłby ogłosić konieczność skrócenia kadencji Bundestagu i rozpisania nowych wyborów.
Na kiedy? Budzącą wielkie polityczne emocje datą jest 2 marca 2025 roku, gdy zgodnie z kalendarzem wyborczym zaplanowane są już wybory w Hamburgu. Tu mowa o jednym z ostatnich prawdziwych bastionów SPD, rodzinnym mieście Scholza, którym przez wiele lat kierował on jako burmistrz i oceniany był wtedy diametralnie inaczej, niż w roli kanclerskiej.
Inna opcja – na przeforsowaniu której zależy podobno chadekom – to "odklejenie" wyborów federalnych od tych w Hamburgu i ustalenie ich daty na 9 marca.
Drugi scenariusz opowiadający o tym, co dalej w przypadku rozpadu koalicji zakłada, że po odejściu FDP socjaldemokraci i zieloni za wszelką cenę utrzymują rząd mniejszościowy. Pozwoliłoby to dociągnąć im do konstytucyjnego terminu wyborów 28 września 2025 roku, ale przez ostatnie kilka miesięcy Scholz i Habeck byliby zakładnikami opozycji. Wątpliwe, aby to poprawiło notowania SPD i Die Grünen.
A co, jeśli do Białego Domu ponownie wprowadzi się Donald Trump? Mówi się, że to miałby być główny argument przemawiający do niemieckiej klasy politycznej za utrzymaniem normalnego kalendarza wyborczego. Skutkami triumfu republikańskiego populisty byłby zapewne silne zawirowania globalne – w tym dotyczące wojny w Ukrainie oraz napięcia na linii Chiny-Tajwan. W takiej sytuacji nikt w Berlinie nie chciałby dokładać swojej cegiełki do pogłębienia destabilizacji.
Niemcy chcą wcześniejszych wyborów
Z najnowszego sondażu ARD Deutschlandtrend wynika, że większość obywateli RFN wcześniejszych wyborów nie może się już doczekać. Pracę aktualnego rządu pozytywnie ocenia tylko 14 proc. Niemców (to jeden z najgorszych wyników w powojennej historii), za to 54 proc. z nich domaga się nowego głosowania.
Gdyby wybory do Bundestagu odbywały się już w tę niedzielę, w cuglach zwyciężyliby chadecy z CDU/CSU. Polityczni spadkobiercy Konrada Adenauera, Helmuta Kohla i Angeli Merkel powoli, ale konsekwentnie zwiększają poparcie. W ostatnim sondażu Infratest dimap oddanie na nich głosu zadeklarowało 34 proc. badanych.
Drugą siłą w niemieckich sondażach pozostaje populistyczna prawica z AfD, ale z 17 proc. na koncie tylko o jeden punkt procentowy wyprzedzają oni socjaldemokratyczną SPD. 11 proc. to aktualny wynik Die Grünen. Premię za świeżość zdaje się natomiast trafić lewicowo-populistyczny projekt BSW, którego elektorat stopniał do 6 proc. Liberalna FDP z 4 proc. walczy o utrzymanie się ponad progiem wyborczym.
QUIZ: Tylko prawdziwy Polak zna Niemców tak dobrze! Sprawdź, co wiesz o sąsiadach zza Odry
Gdyby te dane znalazły odzwierciedlenie w wynikach najbliższych wyborów federalnych w Niemczech, Friedrich Merz miałby de facto dwie możliwości koalicyjne. Pierwsza to powrót do tzw. Wielkiej Koalicji, czyli współpracy CDU/CSU-SPD, która świetnie – przynajmniej dla chadeków – sprawdzała się na przykład w czasach pierwszego, trzeciego i czwartego gabinetu Merkel.
Inna, bardziej "nowatorska" opcja to sojusz chadeków z zielonymi. On byłby jednak ryzykowny nie tylko ze względu na spore różnice programowe, istotnie inne elektoraty, ale i zapewniałby najmniejszą przewagę głosów w parlamencie.
Matematycznie możliwe są oczywiście jeszcze koalicje CDU/CSU-AfD lub AfD-SPD-Die Grünen, ale z oczywistych powodów rozważania nad nimi należy wsadzić między bajki.