
Ekonomiści przekonują, że tzw. umowy śmieciowe to nic strasznego, bo pozwalają młodym na start na rynku pracy. Jednak kiedy pracodawca oszczędza w ten sposób na składkach na ubezpieczenie społeczne, oni zmuszeni są tymczasem do oszczędzania na... własnym zdrowiu. - Nie narzekałem, że pracuję na "śmieciówce", dopóki u lekarza nie poczułem się jak śmieć - mówią młodzi rozmówcy naTemat.
Tego problemu nie rozumie dziś nawet wielu trzydziestolatków, a tymczasem staje się on coraz częściej codziennością dla osób zaledwie o kilka lat młodszych. Dwudziestolatków bowiem na rynku pracy nie ma, lub zatrudnia się ich na podstawie tzw. umów śmieciowych. Dzięki temu w ogóle pracują, bo pracodawca jest odciążony z obowiązku opłacania za nich kosztownych składek na ubezpieczenie społeczne. Z tego samego powodu są jednak pozostawieni bez wszystkiego, co to ubezpieczenie daje i ze zwykle nieprzesadnie wysoką pensją. Nie odkładają ani grosza na emeryturę, ale przede wszystkim nie mają też prawa do skorzystania z bezpłatnej służby zdrowia.
W Polsce – jak zauważyli nawet rządowi eksperci w raporcie „Młodzi 2011” – istnieje problem „dualnego rynku pracy”. Jeden segment to pracownicy zatrudnieni na umowę o pracę. Drugi to osoby na umowach śmieciowych, które żyją w niepewnej sytuacji, zagrożeniu bezrobociem i słabymi perspektywami awansu zawodowego. Ten podział trzeba zlikwidować, a nie utrwalać. CZYTAJ WIĘCEJ
A myli się ten, kto sądzi, że młodzi nie chorują, więc przez kilka lat mogą sobie pozwolić na omijanie przychodni szerokim łukiem. - Głupia grypa. Zimą poszedłem z tym do lekarza, do którego chodzę od dzieciństwa i nagle okazało się, że właściwie nie mam prawa tam być. Nikt mi za darmo już nie pomoże, bo nie mam prawa do ubezpieczenia. Chyba, że zapłacę z własnej kieszeni za wizytę - żali się w rozmowie z naTemat 27-letni Marek z Sopotu. Od ukończenia studiów nawet nie szukał etatu. Pracuje na "śmieciówkach", bo przynajmniej może robić to, co lubi. Jest grafikiem komputerowym. Pracując dla jednej z firm reklamowych z Pomorza zarabia niewiele ponad 2 tys. zł.
Marek rozważał niedawno dobrowolne ubezpieczenie się w Narodowym Funduszu Zdrowia, które podpowiedzieli mu w przychodni. Gdy jednak poznał szczegóły, zrozumiał, że to nie dla niego. Miesięczna składka uprawniająca do korzystania z publicznej służby zdrowia to ponad 330 zł. Nie na jego kieszeń. Dodatkowo okazało się, że prawo do ubezpieczenia stracił wraz ze zdaniem egzaminu magisterskiego. To już ponad dwa lata, więc zanim NFZ pozwoliłby mu się ubezpieczyć dobrowolnie, musiałby zapłacić dodatkowo ponad 3 tys. zł za brak ciągłości ubezpieczenia. - Dopiero wtedy poczułem się jak śmieć - stwierdza mój rozmówca.
Nic więc dziwnego, że za prawo do korzystania z publicznej służby zdrowia płaci dziś dobrowolnie zaledwie nieco ponad 27 tys. Polaków, którzy nie mają prawa do ubezpieczenia zdrowotnego z innego tytułu. To z pewnością ludzie najbardziej zamożni i jednocześnie bardzo zaradni. Bo choć liczba nieubezpieczonych rośnie, właściwie nikt nie mówi tymczasem, jak poradzić sobie w takiej sytuacji. Pierwsze informacje większość osób nie mających prawa do pomocy lekarza otrzymuje dopiero w przychodni, na pogotowiu, albo w aptece. Dość późno, by sobie z tym poradzić.
Lubię dostawać pieniądze za swoją pracę. Prawdziwe pieniądze. Nie chcę wirtualnego zapisu kwoty, którą zobaczę za kilkadziesiąt lat jak już moje wnuki będą pracowały w pocie czoła na moją emeryturę. Nie chcę kawałka OFE, które pobiera wysokie opłaty za zarządzanie moimi pieniędzmi, inwestując w upadające PBG. Nie chcę też stać w kolejce do państwowej służby zdrowia. I jeszcze jedno: umowy są cywilno-prawne, śmieciowi są co najwyżej politycy. CZYTAJ WIĘCEJ
Gdy kilka miesięcy temu wybuchła afera z nowymi przepisami, które miały surowo karać lekarzy i farmaceutów, którzy niezgodnie z prawem pomogą nieubezpieczonym i nie wezmą od nich odpowiedniej opłaty, minister zdrowia Bartosz Arłukowicz przekonywał, że pacjentów bez prawa do ubezpieczenia jest prawie 270 tys. Skąd wzięła się ta liczba skoro sam NFZ twierdzi w swoich statystykach, że ubezpieczonych jest w naszym kraju nieco ponad 37 mln obywateli? Zestawiając to ze statystykami GUS na temat ludności naszego państwa wynika, że gdzieś brakuje aż miliona osób, które nie mają prawa skorzystać z pomocy lekarza za darmo. Nic dziwnego, skoro co najmniej 570 tys. z nich to ci, na których pracodawcy oszczędzają na składkach i zatrudniają na osławionych "śmiecówkach".
W czasach, gdy dobrą pracę zapewnia często dyplom z kilku różnych kierunków, wielu studentów nie kończy nauki przed 26. rokiem życia, gdy tracą prawo do korzystania z ubezpieczenia swoich rodziców. Student zatrudniony na etacie to rzadkość, więc większości osób w takiej sytuacji wydaje się, że również są w sytuacji, w której wyjściem jest tylko drogie ubezpieczenie z własnej kieszeni albo oszczędzanie na zdrowiu. Im warto przypomnieć, że jest inaczej. Mają bowiem prawo starać się o to, by po 26. urodzinach ubezpieczył ich nie pracodawca, a... uczelnia. Ostatecznie wszystko zależy jednak od decyzji dziekana danego wydziału, który wcześniej musi zweryfikować sytuację życiową studenta.


