Ekonomiści przekonują, że tzw. umowy śmieciowe to nic strasznego, bo pozwalają młodym na start na rynku pracy. Jednak kiedy pracodawca oszczędza w ten sposób na składkach na ubezpieczenie społeczne, oni zmuszeni są tymczasem do oszczędzania na... własnym zdrowiu. - Nie narzekałem, że pracuję na "śmieciówce", dopóki u lekarza nie poczułem się jak śmieć - mówią młodzi rozmówcy naTemat.
Pokolenie rodziców tych Polaków, którzy dziś startują w naprawdę dorosłe, samodzielne życie dziwi się, że młodzi mają teraz wygórowane oczekiwania co do zarobków, warunków mieszkaniowych, czy posiadania oszczędności. Tłumaczą, że ich było stać co najwyżej na parę jeansów, co bogatsi mogli pomarzyć o "Maluchu". Oceniając kaprysy młodego pokolenia zapominają jednak, że żyjąc w czasach, gdy każdy miał równie niewiele, mogli przynajmniej liczyć na to, że gdy będą musieli pójść do lekarza, nikt nie odeśle ich z kwitkiem, lub każe wydawać krocie.
Młody śmieć u lekarza
Tego problemu nie rozumie dziś nawet wielu trzydziestolatków, a tymczasem staje się on coraz częściej codziennością dla osób zaledwie o kilka lat młodszych. Dwudziestolatków bowiem na rynku pracy nie ma, lub zatrudnia się ich na podstawie tzw. umów śmieciowych. Dzięki temu w ogóle pracują, bo pracodawca jest odciążony z obowiązku opłacania za nich kosztownych składek na ubezpieczenie społeczne. Z tego samego powodu są jednak pozostawieni bez wszystkiego, co to ubezpieczenie daje i ze zwykle nieprzesadnie wysoką pensją. Nie odkładają ani grosza na emeryturę, ale przede wszystkim nie mają też prawa do skorzystania z bezpłatnej służby zdrowia.
A myli się ten, kto sądzi, że młodzi nie chorują, więc przez kilka lat mogą sobie pozwolić na omijanie przychodni szerokim łukiem. - Głupia grypa. Zimą poszedłem z tym do lekarza, do którego chodzę od dzieciństwa i nagle okazało się, że właściwie nie mam prawa tam być. Nikt mi za darmo już nie pomoże, bo nie mam prawa do ubezpieczenia. Chyba, że zapłacę z własnej kieszeni za wizytę - żali się w rozmowie z naTemat 27-letni Marek z Sopotu. Od ukończenia studiów nawet nie szukał etatu. Pracuje na "śmieciówkach", bo przynajmniej może robić to, co lubi. Jest grafikiem komputerowym. Pracując dla jednej z firm reklamowych z Pomorza zarabia niewiele ponad 2 tys. zł.
- Połowa pensji idzie na mieszkanie, trochę na raty za sprzęt. Gdzie ja mam z tego co zostaje jeszcze płacić za lekarza? - pyta młody sopocianin. Ale teraz płacić już musi. Choroba, którą postanowił przechodzić, wciąż daje o sobie znać. - Poszedłem wreszcie na płatną wizytę. Okazuje się, że mam jakiś problem z płucami. Limit na lekarzy w tym miesiącu jednak wyczerpany, więcej pójdę się dowiedzieć po czerwcowej wypłacie - tłumaczy.
Ubezpieczenie dobrowolne?
Marek rozważał niedawno dobrowolne ubezpieczenie się w Narodowym Funduszu Zdrowia, które podpowiedzieli mu w przychodni. Gdy jednak poznał szczegóły, zrozumiał, że to nie dla niego. Miesięczna składka uprawniająca do korzystania z publicznej służby zdrowia to ponad 330 zł. Nie na jego kieszeń. Dodatkowo okazało się, że prawo do ubezpieczenia stracił wraz ze zdaniem egzaminu magisterskiego. To już ponad dwa lata, więc zanim NFZ pozwoliłby mu się ubezpieczyć dobrowolnie, musiałby zapłacić dodatkowo ponad 3 tys. zł za brak ciągłości ubezpieczenia. - Dopiero wtedy poczułem się jak śmieć - stwierdza mój rozmówca.
Dlaczego młodych ludzi, na których pracodawcy oszczędzają na składkach nie stać na płacenie za dbanie o zdrowie z własnej kieszeni? Kiedy zarabia się 2 tys. zł, a mieszkanie ze współlokatorem to zwykle koszt wynoszący połowę pensji, trzeba naprawdę oszczędnie żyć. Oszczędza się więc też na zdrowiu. Niezależnie bowiem od tego, czy zarabia się tysiąc, czy sto tysięcy złotych, za dobrowolne ubezpieczanie zdrowotne trzeba słono zapłacić odpowiedni odsetek, który ustala się na podstawie... średniej krajowej. Prawie 3,8 tys. zł to tymczasem marzenie dla większości młodych pracujących na umowach śmieciowych.
Większość z nich nawet nie myśli więc o tym problemie i często nie wie, że z każdym miesiącem przerwy w ubezpieczeniu będzie musiało zapłacić więcej za prawo do ubezpieczenia się dobrowolnie. - Każdy ma przecież nadzieję, że wreszcie załapie się na jakąś lepszą umowę - mówi mi Tadek. Instruktor sportów ekstremalnych z Gdańska, który niedawno boleśnie przekonał się, ile musi zapłacić nieubezpieczony za nagłą wizytę na pogotowiu. Za udzielenie pomocy przy złamanej ręce zapłacił w sumie kilkaset złotych. - Spora wyrwa w budżecie, której nigdy nie chciałbym powtórzyć, ale warunki ubezpieczenia na własną rękę mnie załamały - przyznaje.
Milion nieubezpieczonych
Nic więc dziwnego, że za prawo do korzystania z publicznej służby zdrowia płaci dziś dobrowolnie zaledwie nieco ponad 27 tys. Polaków, którzy nie mają prawa do ubezpieczenia zdrowotnego z innego tytułu. To z pewnością ludzie najbardziej zamożni i jednocześnie bardzo zaradni. Bo choć liczba nieubezpieczonych rośnie, właściwie nikt nie mówi tymczasem, jak poradzić sobie w takiej sytuacji. Pierwsze informacje większość osób nie mających prawa do pomocy lekarza otrzymuje dopiero w przychodni, na pogotowiu, albo w aptece. Dość późno, by sobie z tym poradzić.
Gdy kilka miesięcy temu wybuchła afera z nowymi przepisami, które miały surowo karać lekarzy i farmaceutów, którzy niezgodnie z prawem pomogą nieubezpieczonym i nie wezmą od nich odpowiedniej opłaty, minister zdrowia Bartosz Arłukowicz przekonywał, że pacjentów bez prawa do ubezpieczenia jest prawie 270 tys. Skąd wzięła się ta liczba skoro sam NFZ twierdzi w swoich statystykach, że ubezpieczonych jest w naszym kraju nieco ponad 37 mln obywateli? Zestawiając to ze statystykami GUS na temat ludności naszego państwa wynika, że gdzieś brakuje aż miliona osób, które nie mają prawa skorzystać z pomocy lekarza za darmo. Nic dziwnego, skoro co najmniej 570 tys. z nich to ci, na których pracodawcy oszczędzają na składkach i zatrudniają na osławionych "śmiecówkach".
Wkrótce liczba osób, które będą musiały zapomnieć o leczeniu z pewnością znacznie wzrośnie. Wszystko przez kreatywny sposób ministra pracy i polityki społecznej Władysława Kosiniaka-Kamysza na obniżenie bezrobocia. Przynajmniej tego statystycznego. Dotąd każdy, kto zarejestrował się w Urzędzie Pracy i stawiał się, by przejrzeć najnowsze oferty potencjalnych pracodawców utrzymywał prawo do bezpłatnego leczenia w publicznej służbie zdrowia. W ocenie ministra, to tylko pogłębiało problemy bezrobotnego, bo odrzucał on oferty i wracał cieszyć się prawem do ubezpieczenia. Szef resortu pracy i polityki społecznej chce więc bezrobotnym to prawo odebrać i w ten sposób zmniejszyć kolejki w pośredniakach o rzeszę tych, których interesuje tylko ubezpieczenie.
Jesteś studentem po 26. roku życia? Niech Cię ubezpieczy uczelnia!
W czasach, gdy dobrą pracę zapewnia często dyplom z kilku różnych kierunków, wielu studentów nie kończy nauki przed 26. rokiem życia, gdy tracą prawo do korzystania z ubezpieczenia swoich rodziców. Student zatrudniony na etacie to rzadkość, więc większości osób w takiej sytuacji wydaje się, że również są w sytuacji, w której wyjściem jest tylko drogie ubezpieczenie z własnej kieszeni albo oszczędzanie na zdrowiu. Im warto przypomnieć, że jest inaczej. Mają bowiem prawo starać się o to, by po 26. urodzinach ubezpieczył ich nie pracodawca, a... uczelnia. Ostatecznie wszystko zależy jednak od decyzji dziekana danego wydziału, który wcześniej musi zweryfikować sytuację życiową studenta.
W Polsce – jak zauważyli nawet rządowi eksperci w raporcie „Młodzi 2011” – istnieje problem „dualnego rynku pracy”. Jeden segment to pracownicy zatrudnieni na umowę o pracę. Drugi to osoby na umowach śmieciowych, które żyją w niepewnej sytuacji, zagrożeniu bezrobociem i słabymi perspektywami awansu zawodowego. Ten podział trzeba zlikwidować, a nie utrwalać. CZYTAJ WIĘCEJ
Lubię dostawać pieniądze za swoją pracę. Prawdziwe pieniądze. Nie chcę wirtualnego zapisu kwoty, którą zobaczę za kilkadziesiąt lat jak już moje wnuki będą pracowały w pocie czoła na moją emeryturę. Nie chcę kawałka OFE, które pobiera wysokie opłaty za zarządzanie moimi pieniędzmi, inwestując w upadające PBG. Nie chcę też stać w kolejce do państwowej służby zdrowia. I jeszcze jedno: umowy są cywilno-prawne, śmieciowi są co najwyżej politycy. CZYTAJ WIĘCEJ