Naukowcy, a raczej "naukowcy" biorący udział w pracach zespołu Macierewicza pokazali, że są w stanie odsunąć w cień zasady pracy naukowej, jeśli tylko wymaga tego interes polityczny. Podobnie jak prof. Andrzej Kochański, ekspert Komisji Bioetycznej Episkopatu, który porównuje in vitro do paktu z diabłem. Czy naukowcy mogą dzisiaj mówić i robić absolutnie wszystko? Na to wygląda, ale uczelnie wcale z ich pozauczelnianej działalności nie są zadowolone. Jeden z "ekspertów Macierewicza" dostał nawet zakaz powoływania się na swoją uczelnię.
Na posiedzeniu swojego zespołu badającego katastrofę smoleńską Antoni Macierewicz bronił swoich ekspertów i atakował media, które poddają pod wątpliwość ich kompetencje. Porównywał krytykę, jaka spadła na nich po publikacji protokołów przesłuchań do ataków komunistów z 1968 roku. Jednak protokoły przesłuchań opublikowane przez Wojskową Prokuraturę Okręgową, która prowadzi śledztwo w sprawie wypadku rządowego tupolewa, nie pozostawiają wątpliwości.
Naukowcy, których opiniami i badaniami podpiera się Antoni Macierewicz nie mają wystarczających kompetencji, by stawiać jakiekolwiek tezy. Ich zdanie może być traktowane na równi z opinią jakiegokolwiek innego profesora. Bo przecież każdy może przeprowadzić "eksperyment myślowy" i "obserwować zachowanie skrzydeł podczas lotów pasażerskich". Jednak dla wyznawców teorii zamachu opinie profesorów są święte.
Nie tylko tupolew
Ale czasami opiniami szokują naukowcy, którzy nie wykraczają (tak jak eksperci Macierewicza) poza swoją specjalizację. Prof. Andrzej Kochański, wykładowca bioetyki i genetyki z UKSW, jeździ po kraju z wykładami o szkodliwości in vitro. Porównuje je do paktu z diabłem, przestrzega przed chorobami, na jakie są narażone takie dzieci i wzywa do rozbudowy oddziałów patologii noworodka, przedszkoli z oddziałami integracyjnymi i szkół specjalnych.
– Oczywiście, że takie zachowania szkodzą nauce, ale przede wszystkim szkodzą osobie, która mówi takie rzeczy – ocenia prof. Hubert Izdebski, prawnik z UW i sekretarz Centralnej Komisji d/s Stopni i Tytułów. – Dlatego to środowisko powinno wyjaśniać i informować, że to co dany profesor mówi, to nie jest już nauka, że nie dochowano zasad postępowania naukowego. To, że ktoś jest profesorem, to nie znaczy, że wszystko co mówi jest prawdą objawioną – zauważa.
Dlatego jeśli koledzy naukowcy nie zareagują, niesforny profesor może mówić co tylko chce. – Centralna Komisja miałaby niewielkie pole do działania jedynie w procesie nadawania tytułu, a nie, kiedy on już został przyznany – wyjaśnia prof. Hubert Izdebski, prawnik z UW i sekretarz Komisji.
Urzędnicy mają związane ręce
I rzeczywiście – tytuł profesora przyznawany jest dożywotnio, nie może odebrać go nawet prezydent, który oficjalnie nominuje profesorów. Można jedynie zakwestionować stopnie naukowe (np. doktora). W takim wypadku Centralna Komisja zwraca się do Wydziału, który przyznał stopień o ponowne rozpatrzenie sprawy. Ale muszą być ku temu mocne podstawy – oskarżenie o plagiat lub złamanie zasad pracy naukowej.
Tytuł profesora jest dożywotni, polskie prawo nie przewiduje absolutnie żadnej możliwości odebrania go. – Kiedy naukowiec ma już stopień to środowisko, szczególnie w miejscu pracy, powinno dbać o jego działalność naukową. Jest rada naukowa, są komisje etyki. Jeśli ktoś wypowiada się na tematy, które nie należą do jego dziedziny czy specjalizacji, właściwie nic nie można z tym zrobić. W bardziej skomplikowanych kwestiach to, czy ktoś zna się na rzeczach, o których mówi w telewizji, mogą ocenić tylko inni specjaliści z danej dziedziny. I to oni powinni dać znać, że ten profesor niekoniecznie ma rację – mówi prof. Izdebski.
W Zespole Macierewicza pierwsze skrzypce gra prof. Wiesław Binienda, który nie pracuje w Polsce. Ale w 2012 roku został zaproszony na Politechnikę Warszawską na polsko-francuską konferencję naukową. – Biorąc pod uwagę dorobek czysto naukowy, mierzony kryteriami takich, jak innych polskich naukowców, dorobek prof. Biniendy jest nie mniejszy niż pozostałych uczestników konferencji – mówi naTemat Robert Zalewski z Komitetu Organizacyjnego Konferencji. – Poza tym prof. Binienda jest absolwentem naszego Wydziału i to pewnie też miało wpływ na jego zaproszenie. Ale po więcej informacji proszę się zwrócić do Przewodniczącego Komitetu Naukowego – dodaje.
"Uczelnia nie ma z nimi nic wspólnego"
W Stanach, gdzie pracuje, o ogłaszanych w Polsce rewelacjach jest zapewne cicho (wyjątkiem są środowiska polonijne). Większy kłopot mają uczelnie w Polsce. Jak Akademia Górniczo-Hutnicza w Krakowie, gdzie pracuje prof. Jacek Rońda. – Na wielu uniwersytetach na świecie pracują naukowcy, którzy głoszą różnego rodzaju mniej lub bardziej kontrowersyjne tezy – zauważa Bartosz Dembiński, rzecznik Akademii Górniczo-Hutniczej.
– To, co profesor Rońda mówi podczas posiedzeń Zespołu Antoniego Macierewicza to jego prywatne opinie i uczelnia nie ma z nimi nic wspólnego. Jedyne, co mogliśmy zrobić, to poprosić prof. Rońdę, by nie używał nazwy uczelni podczas wystąpień związanych z katastrofą smoleńską. Nasza uczelnia nie zajmuje się lotnictwem, dlatego w żaden sposób nie możemy być łączeni z tą sprawą – dodaje.
Dopóki sale wykładowe nie staną się kolejną salą posiedzeń Zespołu Macierewicza, uczelnia ma związane ręce. – Prof. Rońda spełnia swoje obowiązki wynikające z programu studiów, prowadzi wykłady, badania związane z profilem swojego wydziału, jest promotorem prac. Według naszych informacji Smoleńskiem zajmuje się poza uczelnią – w wolnym czasie i na własny koszt – relacjonuje rzecznik AGH.
– Zapewniam, że gdyby zaczął te tematy, bądź inne związane z polityką, poruszać podczas wykładów, dowiedziałby się pan zapewne o tym od studentów szybciej niż ja. Ale w takim wypadku na pewno podjęlibyśmy interwencję. Na razie jednak nie mamy do tego podstaw – przekonuje Bartosz Dembiński.
Zupełnie inną strategię przyjęła Politechnika Warszawska, pracodawca prof. Jana Obrębskiego. – Pan Rektor nie będzie komentował żadnych informacji na temat pana profesora, bo nie ma ku temu powodów – usłyszeliśmy tylko w jego biurze. Jednak tolerowanie takiej działalności to szkodzenie nie tylko uczelni, ale i wizerunkowi nauki w Polsce. Na razie skrytykowała ich na Twitterze minister nauki Barbara Kudrycka. Ale zapewne na tym się skończy. Niestety.