Wynalazca leków. "Rozwój cywilizacji sprawia, że częściej chorujemy na raka"
Ewa Nieckuła
18 grudnia 2013, 06:31·7 minut czytania
Publikacja artykułu: 18 grudnia 2013, 06:31Trenował biegi, ale jego karierę, jako sportowca przekreśliła poważna kontuzja. Skończył medycynę i trafił do nauki. Tu sportowy upór przydaje mu się do prowadzenia badań onkologicznych.
Prof. Jakub Gołąb (rocznik 1972) lekarz, kierownik Zakładu Immunologii Centrum Biostruktury w Warszawskim Uniwersytecie Medycznym. Laureat grantów i nagród Fundacji na rzecz Nauki Polskiej Fundacji TEAM i MISTRZ. Odbył staże zagraniczne w Harvard Institutes of Medicine oraz University of Texas, Southwestern Medical School. Redaktor podręcznika o immunologii, autor ponad 100 artykułów naukowych.
Ewa Nieckuła: Czy choroba nowotworowa to kara za zanieczyszczenie powietrza, wody, żywności?
Prof. Jakub Gołąb: Gdyby zanieczyszczenie środowiska było tak szkodliwe, jak się powszechnie uważa, to chorowalibyśmy na nowotwory w młodszym wieku i znacznie częściej. Do środowiska wprowadzono już ponad 100 tys. nowych związków chemicznych. Tylko niektóre z nich są rakotwórcze, a na dodatek występują w tak niskim stężeniu, że nie stanowią większego zagrożenia. Problem oczywiście pojawia się, gdy jesteśmy narażeni na działanie kancerogenów w dużym stężeniu, ale to są wyjątkowe sytuacje.
To dlaczego ludzie tak często chorują na raka?
O ile uprzemysłowienie nie powoduje, że częściej chorujemy na raka, to rozwój cywilizacji już tak. Większość nowotworów rozwija się bardzo powoli, nawet kilkadziesiąt lat. Dlatego im dłużej żyjemy, tym mamy większe ryzyko osiągnięcia wieku, w którym rozwinie się złośliwy nowotwór.
„Potencjał” na raka ma każdy?
Tak, nowotwór może rozwinąć się u każdego. Ale nie oznacza to, że wszyscy umrzemy na raka.
Czy mamy szansę na magiczną pastylkę, która zażegna zagrożenie rakiem?
Nie będzie jednego leku, będą leki coraz skuteczniejsze. I takie już są, w 2001 roku zarejestrowano lek na przewlekłą białaczkę szpikową. Działa fenomenalnie. Choroba cofa się nawet, jeśli pacjent dostanie ten lek w bardzo zaawansowanej fazie białaczki. Wielu chorych, którzy wtedy zaczęli być leczeni żyje do dzisiaj. Niemniej u niektórych w trakcie trwania terapii w pewnym krytycznym genie pojawia się nowa mutacja, która sprawia, że lek przestaje działać.
To znaczy, że komórki rakowe stają się oporne na lek?
Tak, ale szybko wymyślono nowe generacje podobnych leków, które działają na mutanty. Tylko że historia się powtórzyła i po pewnym czasie białaczka znów przełamała ich ochronne działanie. Niedawno okazało się, że jeden z najlepszych leków, jaki powstał w tym wyścigu, lek działający na wszystkie oporne mutanty, nie jest bezpieczny. W czasie badań klinicznych kilku leczonych nim chorych umarło na serce. Nie wiadomo, czy zostanie zarejestrowany.
Nie tylko w tym przypadku ofiarą wyścigu naukowców z nowotworem są komórki serca.
Jakiś czas temu odkryliśmy, że lek - inhibitor proteasomów - stosowany w leczeniu szpiczaków i niektórych chłoniaków jest również toksyczny dla mięśnia serca. Mieliśmy trudności z opublikowaniem naszych wyników. Redakcje odpowiadały, że choć nie mają żadnych zastrzeżeń do sposobu wykonania badań, to problem wydaje się nieistotny. Po kilku latach pojawił się nowy, silniejszy inhibitor proteasomów, o lepszym działaniu przeciwnowotworowym. Niestety w badaniach klinicznych kilku ludzi zmarło. Może by do tego nie doszło, gdyby lekarze prowadzący tamte badania wcześniej wiedzieli, że słabszy lek może być kardiotoksyczny. To normalne w nauce, że odkrywamy pewne rzeczy, które nabierają znaczenia po wielu latach.
Badał Pan statyny, czyli popularne leki na obniżenie cholesterolu. Czy ich zażywanie może być groźne?
Gdy na początku lat 90-tych, statyny pojawiły się na rynku leków, uchodziły za tak bezpieczne, że firmy farmaceutyczne proponowały, by stosować je jako dodatek do pieczywa lub wody do picia. Jednak badania dowodzą, że statyny mogą stać się przyczyną dodatkowych kłopotów ze zdrowiem.
Wydaje się, że mogą szkodzić chorym z cukrzycą. Niedawno odkryliśmy, że zmieniają kształt transporterów glukozy, przez to hamują wychwyt glukozy przez komórki. Udowodniliśmy także, że statyny hamując syntezę cholesterolu i zmniejszając jego ilość w błonie komórek wpływają na budowę przestrzenną określonych białek. Jedno z takich białek jest wykorzystywane, jako cel w terapii niektórych nowotworów. Stosuje się w niej przeciwciała. Zmiana kształtu wystarcza, by przeciwciała słabiej wiązały się z tym białkiem i leczenie raka ma gorsze efekty.
Ale statyny mają też dobrą stronę
Pokazaliśmy również, że leki te mogą potęgować działanie pewnych leków przeciwnowotworowych. Mają bardzo silne działanie wzmacniające terapię, a co więcej obniżają jej kardiotoksyczność. Dają więc podwójną korzyść. Ze statynami jest więc tak, jak z wieloma innymi lekami – trzeba zawsze rozważyć działania korzystne i niekorzystne, a nawet potencjalnie niebezpieczne. Zanim lekarz rozpocznie terapię chorego musi bardzo dokładnie poznać jego stan zdrowia, wszystkie choroby towarzyszące i na tej podstawie dobrać odpowiednie leczenie. Każdy lek coś zmienia w organizmie. To dlatego nie powinniśmy przyjmować leków bez konsultacji z lekarzem. Problemu tego nie ma z preparatami homeopatycznymi, bo te po prostu nie działają.
Prowadzi Pan także badania nad fototerapią w leczeniu raka. Czy mamy szansę na przełom w onkologii?
W Polsce ta terapia nie może się przebić, ponieważ wymaga ponad przeciętnego zaangażowania lekarzy. Jednak w świecie pewien przełom już się wydarzył.
Raka gardła, języka, krtani, tradycyjne metody leczenia tych nowotworów wiążą się z radykalnym zabiegiem chirurgicznym. Usuwane są tkanki miękkie gardła, język, węzły limfatyczne, część przełyku. Po takim zabiegu chory jest kaleką. Żyje, ale jakość jego życia jest bardzo zła, odżywiany przez rurkę, nie może rozmawiać z bliskimi. Po pewnym czasie i tak zazwyczaj dochodzi do nawrotu choroby i pacjent umiera. Terapia fotodynamiczna najprawdopodobniej nie wydłuża życia bardziej niż zabieg chirurgiczny, jednak pozwala normalnie żyć.
Na czym polega ta metoda?
Najpierw choremu dajemy związek chemiczny, który wnika do komórek. Dopóki nie zostanie aktywowany światłem o określonej długości fali jest zupełnie neutralny i nic się nie dzieje. Pod wpływem światła, najczęściej laserowego, gdyż można je podać precyzyjnie w wybrane miejsce, związek ten wytwarza niezwykle toksyczny tlen singletowy. Tlen singletowy uszkadza wszystko, co się wokół niego znajduje. Za pomocą terapii fotodynamicznej można więc zniszczyć guza, w każdym miejscu, do którego uda się dostarczyć światło.
Brzmi fantastycznie, czy fototerapia niszczy raka całkowicie?
Niestety, ilość światła, która dociera w głąb guza może być zbyt mała, by nieodwracalnie uszkodzić komórki nowotworowe. Niewielki odsetek komórek, właśnie tych znajdujących się daleko od źródła światła, może więc naprawiać zniszczenia i przeżyć, doprowadzając do nawrotu choroby. I nad tym problemem pracowaliśmy przez długie lata. Badaliśmy, w jaki sposób następuje usunięcie uszkodzeń wywołanych przez terapię fotodynamiczną i szukaliśmy sposobów, by te mechanizmy skutecznie zablokować.
W tym roku ukazała się nasza praca na temat ostatniego odkrycia, które pozwala usprawnić działanie fototerapii. Wiemy, które białko chroni przed śmiercią komórki otrzymujące zbyt mało światła. Potrafimy je zablokować, w efekcie terapia jest znacznie bardziej skuteczna.
Jakie są skutki uboczne fototerapii?
Niektóre związki światłoczułe utrzymują się w organizmie nawet przez parę tygodni. Promienie słoneczne mogą je aktywować i powodować bolesne oparzenia. Jednak fotouczulacze nowej generacji znikają z organizmu bardzo szybko i problem nie istnieje.
Gdzie ta terapia jest stosowana?
Została zarejestrowana w Stanach Zjednoczonych, w Kanadzie, w Japonii w Unii Europejskiej. Jednak nigdzie nie jest powszechna. To procedura wieloetapowa, wymaga eksperymentowania. Najpierw choremu podajemy lek, potem go naświetlamy. Dla każdego chorego trzeba ustalić dokładnie zakres zabiegu oraz dawkę światła, a lekarze nie mają na to czasu.
Czy w ten sposób można też leczyć inne choroby?
Próbuje się też leczyć paradontozę, drobnoustroje powodujące ją także pochłaniają fotouczulacze. Udaje się tak dobrać dawki światła, że bakterie zostają zniszczone, a nasze komórki jeszcze nie. Stosuje się ją także w okulistyce, próbuje w kardiologii.
Pana plany na przyszłość?
Rozpoczynamy współpracę z grupą chemików, którzy opracowują zupełnie nowe cząsteczki chemiczne. W naszym laboratorium typujemy enzymy komórek nowotworowych, które chcemy zablokować. Chemicy wymyślają nowe cząsteczki mające ten cel spełnić, a my sprawdzamy czy działają. Taka cząsteczka jest następnie udoskonalana. Polega to na wymianie atomu po atomie, aż powstanie związek będący kandydatem na lek. Zaczynamy też poszukiwanie leków, które działałyby przeciwzapalnie. Mam nadzieję, że za dwa lata zaczniemy już badania kliniczne nowych substancji.
Więc staje się Pan konkurencją dla firm farmaceutycznych?
Raczej partnerem. W Polsce nie ma wystarczającego kapitału, aby przeprowadzić badania kliniczne i doprowadzić do rejestracji leku. Naszym celem jest zatem opracowanie nowych związków, zbadanie ich działania, ustalenie potencjalnych działań ubocznych i ewentualnie wykonanie wstępnych badań klinicznych. Na tym etapie związki chcemy sprzedawać do dużych koncernów farmaceutycznych, aby firmy te dokończyły badania kliniczne i zarejestrowały lek. Szacuje się, że na ostatni etap prac nad lekiem trzeba wydać ponad miliard euro!
Co pan uważa za swój największy sukces?
Gdy zaczynałem była nas garstka zapaleńców pracujących za nędzne grosze na zdezelowanym sprzęcie, wyżebranym od innych. Nierzadko ci inni, mimo że mieli lepszy sprzęt, do dzisiaj nic na nim nie zrobili, a my na tym zdezelowanym czegoś dokonaliśmy. W tej chwili nasz zespół liczy 60 osób i stale się powiększa. Największym sukcesem jest chyba stworzenie warunków, dzięki którym młodzi naukowcy mogą pracować naukowo w projektach, które są ambitne, mają jakiś cel i są dla nich ciekawe. Zawsze powtarzam, że nie wolno zajmować się banałami, trzeba mierzyć daleko, nawet gdyby nic z tego nie wyszło. Bo ryzyko jest wpisane w zawód naukowca. Ogromną pomocą w rozwijaniu naszego zespołu jest program BASTION finansowany przez Komisję Europejską. Dzięki temu nasz zespół się powiększył, kupiliśmy nowoczesną aparaturę i mamy środki na kontakty ze świetnymi naukowcami niemal w całej Europie.
W Stanach Zjednoczonych czekało na Pana miejsce?
I chyba nadal czeka w jednym z laboratoriów, zajmującym się terapią fotodynamiczną, ale ja całym sercem jestem tutaj.
Co Panu najbardziej utrudnia pracę?
Biurokracja, która sprowadza naukę do poziomu fabryki śrubek. Wszystko musi być zaplanowane i przewidziane na rok z góry. W nauce nie da się tak planować, wszystko zależy od wyników prowadzonych badań. A najciekawsze jest zawsze to, czego nie umiemy przewidzieć, pojawi się przypadkiem w trakcie wykonywania doświadczeń i wydaje się ważniejsze niż wszystko, co robiliśmy na początku.