"Podejrzenie pada na pana. Gdyby był pan rosyjskim agentem, stanowiłby Pan poważne zagrożenie dla Polski. Sprawa jest zbyt poważna, by traktować ją żartobliwie" - te słowa mogłyby paść z ust Antoniego Macierewicza albo któregoś z niepokornych publicystów pod adresem premiera Tuska czy prezydenta Komorowskiego. Ale napisał je Jacek Żakowski, a oskarżonym o agenturalność jest sam Macierewicz. Oburzenia jednak nie będzie, głosów "jak można?" i "podłość!" nie usłyszymy, bo metody, które w wykonaniu prawicy są obrzydliwe, stosowane po drugiej stronie stają się czyste i szlachetne.
Redaktorze, kim pan jest? – chciałoby się zapytać Żakowskiego, parafrazując tytuł jego listu do wiceprezesa PiS Antoniego Macierewicza. Zdziwienie wynika z tego, że do tej pory to smoleński śledczy i jego środowisko mieli monopol na poszukiwaniu zdrajców, a już szczególnie ruskich pachołków. Po katastrofie smoleńskiej na czoło ich listy hańby wysunęli się politycy PO: Tusk, Komorowski, Kopacz i Sikorski, a przewijają się tam też inne nazwiska, takie jak Andrzej Wajda (Grzegorz Braun wprost stwierdził, że to "rosyjska agentura wpływu"), Maciej Lasek czy Roman Kuźniar.
Metoda insynuacji
Oto jednak właśnie Żakowski postanowił wejść w pogardzaną przez lewicę (określenie umowne) skórę Macierewicza i w iście macierewiczowskim stylu wskazał na posła PiS jako na ruskiego agenta. Powód? Doniesienia "Wprost", że raport z likwidacji WSI został przetłumaczony na rosyjski jeszcze przed publikacją (dziś na posiedzeniu speckomisji szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego sprostował, że wszystko odbyło się zgodnie z prawem, a umowy z tłumaczami podpisano po publikacji).
"Nie ma zwyczaju tłumaczenia takich dokumentów. Stąd obawa, iż tłumaczenie to pretekst, a w istocie chodziło o bezpieczne 'zalegendowanie' przekazania raportu kontrwywiadowi Rosji, nim współpracujący z polskim wywiadem Rosjanie dowiedzą się o zagrożeniu. W takim scenariuszu tłumaczenie byłoby przykrywką szpiegostwa" – pisze Żakowski, zaraz zaznaczając, że oczywiście nie przesądza o winie Macierewicza. Ziarno wątpliwości zostało jednak zasiane, a jego "a gdyby…", "a jeśli pan jest agentem…." tak jak często u Kaczyńskiego jest niczym innym, jak zakamuflowaną insynuacją.
Można mówić o działaniu Macierewicza, które sprzyja obcym interesom albo jest po prostu głupie, ale sprawa publikacji raportu WSI, tym bardziej w kontekście dzisiejszych wyjaśnić, to za mało, by formułować oskarżenia o agenturalność. Tymczasem Żakowski, a za nim Janusz Palikot, który sprawie "agenta Macierewicza" jak w każdej innej pojechał po bandzie i wezwał do utworzenia komisji śledczej, nie zawahał się i sięgnął po narzędzie tak chętnie stosowane na prawicy. Rzucić cień podejrzeń, a potem tłumaczyć, że tylko się zapytało. A, no i jeszcze oburzać się, że inni, tyle że z prawej strony, mają zwyczaj robić to samo. Mentalność Kalego w czystej postaci.
Minister lepszy od pisowca
Nieprzekonanym, co do tego, że środowiska lewicowe skalane są grzechem hipokryzji, proponuję dwa inne przykłady z ostatnich dni. Tomasz Kaczmarek, jak sam przyznał, "naj**ny", na imprezie imieninowej u koleżanki posłanki groził byłemu mężowi swojej partnerki. Jak to po pijaku, te "groźby karalne" były specyficzne. "Za trzy sekundy wstanę i cię naje**ę", "Krzesłem przyj**ę zaraz tak, ze spadniesz" – ostrzegał parlamentarzysta. Afera zrobiła się z tego poważna i polityczna: poseł jest zawieszony i ma dyscyplinarkę.
A teraz przypomnijmy sobie inną publikację "Wprost", sprzed kilku tygodni. Znów ekscesy alkoholowe, tym razem jednak nie posła, ale ministra, i nie z PiS, a z Platformy. Andrzej Biernat, bo o nim mowa, wyszedł z jednej z suto zakrapianych imprez ledwo trzymając się na nogach, a potem uparł się, że sam pojedzie samochodem. Mimo sprzeciwu kolegów wsiadł za kółko i pewnie wyjechałby na ulicę, gdyby nie to, że już po odpaleniu auta uderzył z impetem w paletę z kostką brukową. Z kolei przy okazji innej imprezy u obecnego ministra przez okno wyleciał telewizor.
Biernat jest też seksistą. Tak – też we "Wprost" – opowiadała o jego zachowaniu koleżanka z Sejmu: "[Po alkoholu] zaczyna się łapać za genitalia, wykonywać dziwne ruchy, a to, co mówił, nie nadaje się do powtórzenia. Generalnie było to coś na zasadzie: chodź, maleńka, pokażę ci, jak wygląda prawdziwy facet".
Dlaczego w jego sprawie nie wypowiedziały się władze klubu PO? Dlaczego nie słyszeliśmy, tak jak w przypadku Kaczmarka, potępiających głosów jego kolegów? No właśnie: i tam, i tu zachowanie było niegodne parlamentarzysty. Tyle że tu mamy obśmiewanego pisowca, a tam poważnego ministra.
Bojówka usprawiedliwiona
Tu faszystowskie bojówki, tam protestujący w słusznej sprawie lewicowcy. To z kolei inny ciekawy schemat, jaki można zaobserwować przy okazji dyskusji o wdzieraniu się na wykłady. Najpierw była seria incydentów na spotkaniach z ludźmi lewicy, m.in. prof. Środą i Adamem Michnikiem. Zamaskowani mężczyźni wkraczali na salę, krzyczeli np. "Raz sierpem, raz młotem, czerwoną hołotę!", a już po wszystkim szeroko dyskutowano o tym, że faszyzm wdziera się na uniwersytety, że to taktyka "pałki zamiast argumentów" i że w ogóle takie zamykanie ust jest groźne dla społeczeństwa.
Szybko okazało się, że to wszystko jest rzeczywiście tak niebezpieczne, szkodliwe i fatalne, tylko wtedy, gdy jeśli negatywnymi bohaterami są narodowcy. Bo kiedy grupa około 20 osób, w tym kilku mężczyzn w damskich ubraniach, zakłóciła wykład "Gender - dewastacja człowieka i rodziny" na Uniwersytecie Ekonomicznym w Poznaniu, nikt już nie mówił o faszyzmie. Prof. Jan Hartman w wywiadzie dla naTemat odwrócił jeszcze kota ogonem i oskarżył policję o nadmierne użycie siły.
Ta historia mówi dokładnie to samo, co dwie poprzednie: wasze metody są haniebne, dopóki nie są nasze.