Marek Migalski #TYLKONATEMAT: Największym wrogiem PiS jest samo PiS. Zabawa w walkę o władzę właśnie zaczyna się od nowa

Jakub Noch
Jeśli porównać zsumowany wyniki PiS i Kukiz'15 – którego traktuję jako funkcjonalnego sojusznika i potencjalnego koalicjanta partii Kaczyńskiego po 2019 roku – z sumą wyników PO, SLD, PSL oraz Nowoczesnej, to widać, iż opozycja ma nawet nieco więcej punktów niż obóz rządzący i spółka. Teraz już naprawdę każdy scenariusz jest możliwy. Cała zabawa zaczyna się od nowa. Nic nie jest rozstrzygnięte w sprawie zbliżających się wyborów – mówi #TYLKONATEMAT dr Marek Migalski.
"Największym wrogiem PiS jest samo PiS" – mówi naTemat.pl dr Marek Migalski, politolog UŚ i były europoseł wybrany z list partii Jarosława Kaczyńskiego. Fot. Wojciech Olkuśnik / Agencja Gazeta
Opozycja wciąż dopytuje o szczegóły zwrócenia nagród przez Beatę Szydło i ministrów, ale czy ta afera nie jest już za obozem "dobrej zmiany"?

Na pewno najbardziej dewastując skutki tej afery obóz rządzący ma już za sobą. Co nie oznacza, że opozycja popełnia błąd, gdy przypominają tę sprawę. Efektu sondażowe takiego, jak na początku nie będzie, ale takie pytania utrwalają w wyborcach pamięć o tym, co się stało. Po to, by wahający się elektorat rozważał poparcie partii opozycyjnych.

Najnowszy sondaż IBRiS pokazał, że afera z nagrodami jest w pamięci Polaków zacierana naprawdę skutecznie.


Ten sondaż był naprawdę bardzo ciekawy. A to dlatego, że pokazał, iż między obozem rządzącym a opozycją właściwie jest już remis. Notowania Zjednoczonej Prawicy co prawda wróciły do poziomu wyższego niż to bywało ostatnimi czasy, ale są dokładnie takie, jak wynik, który Prawo i Sprawiedliwość, Solidarna Polska oraz Porozumienie zanotowały w wyborach z 2015 roku. Spójrzmy jednak także Platformę Obywatelską. Ona notuje wzrost do poziomu wyższego wyższego niż ten osiągnięty w ostatnich wyborach.

Jeśli porównać zsumowany wyniki PiS i Kukiz'15 – którego traktuję jako funkcjonalnego sojusznika i potencjalnego koalicjanta partii Kaczyńskiego po 2019 roku – z sumą wyników PO, SLD, PSL oraz – notującej bardzo słaby wynik – Nowoczesnej, to widać, iż opozycja ma nawet nieco więcej punktów niż obóz rządzący i spółka. Teraz już naprawdę każdy scenariusz jest możliwy. Cała zabawa zaczyna się od nowa. Nic nie jest rozstrzygnięte w sprawie zbliżających się wyborów samorządowych, europarlamentarnych i parlamentarnych.

A co z protestem osób niepełnosprawnych i ich opiekunów w Sejmie? Zjednoczona Prawica stała się na niego odporna?

Na to nie można być odpornym. Ta sprawa dobitnie pokazuje, na czym Zjednoczona Prawica traci. Nie stracili na walce z Trybunałem Konstytucyjnym, ani na zawłaszczaniu sądownictwa. Straty pojawiły się dopiero wtedy, gdy okazało się, jak pazerna jest to ekipa. Wtedy, gdy pani Beata Szydło przyznała sobie samej nagrodę w wysokości odpowiadającej dwuletnim zarobkom przeciętnego Polska. Dopiero coś takiego okazało się dla wyborców istotne. Tak samo jest z tym protestem w Sejmie. To jeden z przypadków, które pokazują, że największym wrogiem PiS jest samo PiS.

Wspomniał pan wcześniej o bardzo słabym wyniku Nowoczesnej.... Ona jeszcze bierze udział w tej zabawie w walkę o władzę?

Już nie jako podmiot. Nowoczesna straciła znaczenie, jakie miała jeszcze tydzień temu. Nie wspominając już o tym znaczeniu, które miała chociażby przed rokiem. Dziś jest rozstrzygnięte, kto jest liderem opozycji. Porównanie potencjału PO i Nowoczesnej jest oczywiste dla wszystkich, ze szczególnym uwzględnieniem Grzegorza Schetyny i Katarzyny Lubanuer. Nowoczesna jest skazana na sojusz z PO. I wiemy już, że zostanie on zawarty na warunkach podyktowanych przez Schetynę.

A on teraz zrobi teraz wszystko, by nie dopuścić do osobnego występu Nowoczesnej w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Zrobi wszystko, by Nowoczesna stała się przystawką PO na stałe. Tak jak przystawkami na stałe dla PiS są Solidarna Polska i Porozumienie. Bo przecież trudno sobie wyobrazić, by kiedykolwiek wystartowały one samodzielnie jako alternatywa dla PiS...

Czy zatem pojawia się miejsce na nową formację? Na przykład tę wytęskniona przez niektórych partię Roberta Biedronia?

To dziś jedno z najważniejszych pytań. Utrudnieniem dla tej nowej formacji są jednak wysokie notowania Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Gdyby nie to, taka socjalliberalna formacja w naturalny sposób miałby szansę stać alternatywą na opozycji dla koalicji PO i Nowoczesnej. Coraz lepsza kondycja SLD jednak utrudnia jej powstanie, ponieważ zabiegają oni skutecznie o ten elektorat, o który musiałaby zabiegać ewentualna inicjatywa Biedronia.

Pytanie więc, jak twórcy takiej inicjatywy mogliby sobie z tym problemem poradzić. Trochę to political fiction, ale... gdyby SLD zostało włączone do tej inicjatywy, z wykorzystaniem ich doświadczenia i pieniędzy, to taka nowa siła na lewicy miałaby szansę na powodzenie. Problem w tym, że poziom niechęci między liderami tego środowiska jest ogromny.

W tym kontekście warto jednak zwrócić uwagę, na ważny fakt. Otóż o tym, kto będzie rządził po 2019 roku – Kaczyński czy Schetyna – zdecyduje nie tylko to, jakie wyniki osiągną ich partie, ale także rozstrzygnięcia dotyczące trzeciego i czwartego miejsca. Jeśli ta partia Biedronia zyskałaby 10-15 proc., a dobre wyniki zanotowałyby też SLD oraz PSL, to nawet jeśli PO nie wygrałaby bezpośredniego starcia z PiS, nowy rząd mógłby tworzyć się wokół Grzegorza Schetyny.

Podobnie wygląda to u Jarosława Kaczyńskiego. Według najnowszych sondaży, w kolejnych wyborach nie tylko nie zdobędzie on większości konstytucyjnej, ale będzie potrzebował koalicjanta do utrzymania władzy. A to oznacza, że w jakimś sensie jest uzależniono od wyników Kukiz'15 czy partii Wolność. Sukces Schetyny lub Kaczyńskiego zależy więc od tego, w jakiej kondycji będą ich potencjalnie koalicjanci.

Na początek czekają nas jednak wybory samorządowe. Należy pan do tych, którzy są oburzeni prowadzeniem prekampanii przez czołowych kandydatów?

To naturalne, że oni robią tzw. prekampanię. Nie powinniśmy zabraniać tym politykom spotykania się z wyborcami i składania obietnic. Nie oburzałbym się na fakt, że oni robią to, co do nich należy. Pewną naiwności jest sądzić, że politycy będą zabiegać o głosy tylko przez te trzy miesiące przed wyborami, po ogłoszeniu oficjalnej kampanii wyborczej. To trochę nieżyciowe przepisy, podobnie jak te dotyczące ciszy wyborczej.

Nie uważa pan, że jest jakiś problem z tymi kandydatami, skoro media chętniej mówią o tym, że robią oni kampanię niż o tym, co proponują?

Wyborcy są uodpornieni na zabiegi dotyczące programów i obietnic. Wiedzą, że jeśli jeden kandydat obieca 7 mostów przez Wisłę, a drugi 15, to wcale nie trzeba głosować na tego drugiego, bo tak naprawdę on pewnie nie postawi ani jednego. W tym kontekście mówimy głównie o Warszawie, gdzie kampania samorządowa będzie wyjątkowo polityczna. Będzie głosowało się nie na program, a na postać.

Zwolennicy rządu zagłosują na Patryka Jakiego, a przeciwnicy na Rafała Trzaskowskiego i innych. Najistotniejsze jest to, jakie mają oni plakietki partyjne. To będą pierwsze wybory do trzech lat, pierwsza szansa dla wyborców na wyrażenie swojego sprzeciw lub poparcia dla rządzących. W Warszawie to będzie wręcz referendum z pytaniem "czy podobają się rządy PiS".

To pierwsze wybory od 3 lat, ale rozpoczynają one długi maraton, który zakończy się dopiero po ogłoszeniu wyników wyborów prezydenckich w 2020 roku. Jak ten maraton może zmienić Polskę, jest szansą na zakończenie wojny polsko-polskiej?

Nie mam żadnych złudzeń... Niezależnie od tego, kto wygra ten maraton, ten podział się nie zakończy. Naprawdę, nie można na to liczyć. Dla obrazu polski po 2019 roku kluczowe jest tylko to, jakie będą wyniki kolejnych elekcji. I wbrew temu, co twierdzi część komentatorów, w Polsce jest tak, że zwykle obserwujemy efekt synergii. Zwycięzca jednych wyborów wygrywa drugie. Wyborcy nie myślą sobie, że skoro dali zwycięstwo w samorządzie jednym, to do PE będą premiować inną formację. Wybory z 2005 i 2015 roku pokazały, że ten, kto zwycięża na pierwszym odcinku maratonu wyborczego, jest też zwycięzcą na samym końcu.

Zatem już te jesienne wybory samorządowe – głównie ich wyniki dotyczące sejmików – będą w pewnym sensie mocno ustawiały każde kolejne wybory. Z których najważniejsze będą wybory parlamentarna w 2019 roku. Walka o prezydenturę w maju 2020 roku stanie się już tylko pewną "kropką nad i".

Jest pan wśród tych, którzy na myśl o tym maratonie wpadają w przerażenie, czy wśród tych, którzy nie mogą doczekać się wielkich emocji?

Ani jedno ani drugie. Patrzę na to jak na życie rybek w akwarium. Tak sobie poukładałem życie, że w dużym stopniu jest ono niezależne od tego, kto rządzi. Ekscytuje mnie to więc jedynie tak, jak może ekscytować obserwacja życia pewnych organizmów zza szybki. Nie ma więc we mnie ani przerażenia, ani zbytnich emocji.