Do "Dunkierki" trochę brakuje. "303. Bitwa o Anglię" nie nadaje się do kina

Bartosz Godziński
Sierpień 2018 roku w kinematografii zostanie zapamiętany jako miesiąc, w którym do kin weszły dwa filmy o bohaterskim dywizjonie, który pomógł wygrać II Wojnę Światową. Na pierwszy ogień poszła polsko-brytyjska "303. Bitwa o Anglię". Film można oglądać na ekranach od piątku 17 sierpnia.
Zdjęcia z planu "303. Bitwa o Anglię" wyglądają wspaniale. Sam film trąci myszką Fot. Materiały prasowe / Prospect3
Historia opisana w książce "Dywizjon 303" przez Arkadego Fiedlera przez lata aż sama prosiła się o ekranizację. Oczyma wyobraźni widzimy te widowiskowe podniebne walki, a na ziemi braterskie relacje między charyzmatycznymi polskimi lotnikami. Niestety, nie uświadczymy tego w obrazie Davida Blaira.

Dywizjon 303 niczym polscy emigranci zarobkowi na Wyspach
Tytułowi bohaterowie filmu ukazani są jako banda wyrzutków - taka "Parszywa dwunastka". Są aroganccy, honorowi, nie wylewają za kołnierz (nawet w przededniu bitwy), ale jak potrzeba wygrać wojnę to pierwsi wejdą w kamasze. Krótko mówiąc: do bitki i do wypitki.
Fot. Materiały prasowe / Prospect3
Oprócz trudnego do okiełznania charakteru, na przeszkodzie staje im też bariera językowa. To początkowo przeszkadza Anglikom w zaciągnięciu ich do armii (analogia do sytuacji biało-czerwonych pracowników na Wyspach nasuwa się sama). Kiedy Polacy siadają za sterami Hurricane'ów wszelkie wątpliwości odchodzą w niepamięć.


Tyle tylko, że w filmie nie uzyskamy odpowiedzi na pytanie: jak Dywizjonowi 303 udało się strącać Messerschmitty niczym muchy (zestrzelili ich ponad 120)? Dowiadujemy się co prawda o ich zasługach, statystykach i o tym, że realnie pomogli wygrać wojnę, ale tak naprawdę nie wiemy skąd u nich wzięła się ta celność i skuteczność. A może to po prostu niemieckie Luftwaffe było takie mizerne w walkach powietrznych? Szczerze w to wątpię.
Fot. Materiały prasowe / Prospect3
Efekty specjalne jak z telewizji lat 90.
"303. Bitwa o Anglię" jest zresztą pełna niedomówień i skrótów myślowych. Skaczemy po scenach i gubimy się w wątkach. Brak tu przejrzystego scenariusza i fabuły, bo materiał źródłowy w postaci książki trzeba jednak czymś wypełnić i połączyć w jedną całość.

Zamiast tego dostajemy chaos, który wyłania się przede wszystkim w walkach powietrznych - nielogicznie poszatkowanych, czasem zupełnie nie wiadomo o co chodzi - dlaczego ktoś zginął, jak ten samolot się zapalił, po co tam polecieli, kto strzelił i tak dalej, i tak dalej.

Walki myśliwców, które miały być daniem głównym, okazały się przeterminowaną przekąską. Ani nie ma ich za dużo, ani nie cieszą oka. Komputerowa animacja momentami przypomina telewizyjne produkcje z lat 90. lub dokumenty z kanałów historycznych. Zwłaszcza moment, gdy jednemu z pilotów zapaliła się kabina wygląda "oldschoolowo".

To razi zwłaszcza w kinie, bo na mniejszym ekranie pewnie dałoby się to przełknąć. Widać też oszczędności: w jednej ze scen nie widzimy efektownego, awaryjnego lądowania trafionego samolotu, ale tracimy go z widoku za drzewami - w domyśle tam się właśnie rozbija.
Fot. Materiały prasowe / Prospect3
Iwan Rheon "mówi" po polsku
Aktorom wcielającym się w pilotów Dywizjonu brakuje ikry. Marcin Dorociński pojawia się jako legendarny Witold Urbanowicz, o którym wszyscy mówią, ale potem gdzieś niknie w nieuporządkowanym natłoku scen. Z kolei po synu Mela Gibsona, Milo, widać, że wychował się na filmach taty. Jego przemówienie z początku filmu przywodzi na myśl "Bravehearta".

Szkoda, że innymi aktorom zabrakło takiej charyzmy, a najciekawszą i najbardziej złożoną postacią jest ta grana przez kobietę - Stefanie Martini. Wiadomo, że członkowie dywizjonu nie od razu zostali mężnymi bohaterami, ale nie jest też jasno powiedziane, jak z buntowniczych chłopaków, tak się wzięli w garść, że stali się pogromcami Niemców. A tchórzliwy, fikcyjny bohater Gabriel Horodowycz wprowadza tylko niepotrzebny zamęt.
Fot. Materiały prasowe
I na koniec: gwiazda serialu "Gra o Tron" Iwan Rheon jako Jan Zumbach. Przez pół filmu chodzi ze skwaszoną miną, co ma symbolizować jego wewnętrzny stan ducha - wszak mamy wojnę, a w okupowanej Polsce mordowani są rodacy. Zupełnie nie pasowało to do roli awanturnika-zawadiaki, dowódcy Dywizjonu 303. Zresztą w filmie tak naprawdę nie wiadomo, kto był liderem całego towarzystwa.

Jednak wyraz twarzy Rheona to pikuś przy polskim dubbingu (!). Z jednej strony Brytyjczykowi należy się szacunek, że przynajmniej nauczył się odpowiednio otwierać usta, ale gdy słyszymy podłożony głos innego aktora, trudno traktować jego kreację poważnie.
Fot. Materiały prasowe / Prospect3
Kino klasy B
Po technicznych majstersztykach jak "Dunkierka" Christophera Nolana czy patetycznych widowiskach w stylu "Szeregowca Ryana" czy "Przełęczy ocalonych" widz ma spore oczekiwania - zwłaszcza, że tak świetna i epicka historia jest podana na tacy.

"303. Bitwa o Anglię" jest pełen niedoróbek i nieścisłości, ale paradoksalnie przyjemnie się ją ogląda właśnie przez opowiadane, nieprawdopodobne wydarzenia. Rzadko kiedy na ekrany wchodzą filmy historyczne, w których to Polacy wygrywają i to w jakim stylu! Szkoda, że jak już się pojawią, to nie są adekwatne do zasług bohaterów...
Fot. Materiały prasowe / Prospect3
Na wielkie brawa zasługuje na pewno poruszenie wątku losów bohaterów po II Wojnie Światowej. Nieustraszeni piloci zostali niesprawiedliwie potraktowani w porównaniu do "cudu nad Anglią", którego dokonali - również przez Brytyjczyków. Zaskakujące, że jest o tym mowa w anglojęzycznej produkcji.

Choć "303. Bitwa o Anglię" ma gorzką końcówkę, to zbliżająca się wielkimi krokami ekranizacja "Dywizjonu 303", zgodnie z tym co mówił mi syn autora książki - Marek, ma się kończyć happy endem. Po tym co widziałem na seansie droższej, zagranicznej produkcji, mam jednak wątpliwości czy jako widzowie wyjdziemy z kina szczęśliwi.
Fot. Materiały prasowe / Prospect3
Premiera "Dywizjon 303. Historia prawdziwa" 31 sierpnia.

Obserwuj nas na Instagramie. Codziennie nowe Instastory! Czytaj więcej