Szkoła w czasach PiS to obraz nędzy i rozpaczy. A wina za reformę spada na... nauczycieli

Adam Nowiński
List od matki siódmoklasistki zdruzgotanej tym, że jest godzina 22:00, a jej dziecko jeszcze się uczy. Na dowód przysłała zdjęcie: nastolatka prawie leży na biurku i płacze, bo po angielskim ma jeszcze do zrobienia zadania z matematyki – tak zaczyna się tekst z najnowszego numeru "Newsweeka". Jego autorki przedstawiają obraz polskiej szkoły za rządów PiS. Nie jest kolorowo.
Sytuacja w polskich podstawówkach i szkołach średnich po reformie minister Anny Zalewskiej woła o pomstę do nieba. Fot. dolgachov / 123RF
Renata Kim i Anna Szulc, autorki tekstu, opisały sytuację, w jakiej znalazły się polskie szkoły po reformie oświaty minister Anny Zalewskiej. Przywołują poruszające historie, które dotyczą większości dzieci w Polsce, ale i ich rodziców.

– Dzieci pracują dziś więcej niż dorośli – denerwuje się Jacek Taran, fotograf i dziennikarz z Krakowa, ojciec dwóch córek. – Moja siódmoklasistka ma 41 godzin lekcyjnych w tygodniu, to więcej, niż wynosi nauczycielskie pensum i etat w firmie – wylicza.

Razem z żoną zdecydowali, że wypiszą Zosię z religii. – To o dwie godziny mniej w ławce. Mniej wkuwania, mniej nerwów. Zrezygnowaliśmy też z nieobowiązkowych zajęć z kształcenia kreatywnego. Ale i tak wiele to nie zmieni, zważywszy że córka zaczyna lekcje o siódmej, a kończy przed 17:00. Do domu przychodzi ledwo żywa. Nie ma już ani siły, ani czasu na zajęcia dodatkowe, na rozwijanie swoich pasji. Szkoda, bo bardzo lubi rysować, przed reformą miała czas na lekcje plastyki – mówi.

Nieefektywna nauka

Po reformie szkoły są przepełnione. Lekcje odbywają się w kontenerach lub na zasadzie rotacyjnej w innych szkołach. Tak jest na przykład w Krakowie.


– Po likwidacji gimnazjów podstawówki są tak przepełnione, że maluchy wysyła się do innych placówek. Wczesnym rankiem są przez rodziców odstawiane do swojej szkoły, po czym odwozi się je autobusem do innej placówki, gdzie mają lekcje i zajęcia świetlicowe. Po nich znowu są odwożone do macierzystej szkoły – opowiada Marta Tatulińska z krakowskiego Forum Rad Rodziców.

A im więcej nauki ma dziecko, więcej prac zadawanych do domu i doliczając do tego późniejsze powroty ze szkoły, mamy tragiczny wynik – kryzys w edukacji.

– Taka nauka jest kompletnie nieefektywna, bo jeśli dziecko pracuje jedenastą godzinę, to nic mu w głowie nie zostanie. Na forum mojej szkoły, publicznej podstawówki na warszawskim Żoliborzu, trwa właśnie dyskusja o tym, że dzieci dostały pracę domową nawet z techniki – mają wyplatać jakąś zakładkę.

– A oprócz tego 17 zadań z matematyki. No, i rodzice pytają, jaki to ma sens, skoro potem to matki wyplatają te zakładki, a dzieci siedzą nad zadaniami z matematyki – dziwi się Dorota Łoboda z ruchu społecznego "Rodzice przeciw reformie edukacji".

Kto odpowiedzialny?
Oczywiście za taką sytuację w szkole odpowiadają politycy Prawa i Sprawiedliwości, a w szczególności minister edukacji Anna Zalewska.

Ale ich nie sięgają gorzkie słowa rodziców. To nauczyciele stali się "tymi winnymi" cierpienia ich dzieci, bo to oni wymagają, zadają prace domowe. A przecież oni wykonują tylko wyśrubowany program. Nauczyciele są jak kapitan, który idzie na dno razem ze statkiem.

Ale tym razem jednak organizują bunt.

Jakie inne konsekwencje niesie za sobą reforma edukacji Zalewskiej? Co dzieje sie z psychiką dzieci? Jakie zdanie o reformie mają nauczyciele i jakie są ich plany? O tym wszystkim w poniedziałkowym wydaniu tygodnika "Newsweek".