Umarł król, niech żyje Saul. "Breaking Bad" nie mógł mieć lepszego spin-offa
Dokręcanie spin-offów stało się w ostatnich latach naturalną koleją rzeczy cyklu życia popularnych seriali. Na palcach jednej ręki można jednak policzyć produkcje, które nie okazały się jedynie skokiem na kasę, a przynajmniej w połowie dorównują oryginałowi. Twórcy serialu "Better Call Saul" posunęli się o krok dalej i zaskoczyli nawet zatwardziałych fanatyków "Breaking Bad".
"Better Call Saul" miał zaspokoić pragnienie obejrzenia wreszcie czegoś nowego, ale osadzonego w tym samym serialowym świecie. Niesatysfakcjonujący wszystkich finał "Breaking Bad" nie pozwalał na kontynuację.
Więc Vince Gilligan zaprosił do współpracy Petera Goulda i wspólnie stworzyli spin-off, który jest prequelem wydarzeń z uroczo brzmiącej Albuquerque.
Fot. Michele K. Short / Netflix
Pierwszy sezon "Better Call Saul" przypadł do gustu krytykom, ale mnie osobiście nie zachwycał. Co prawda serducho radowało się, kiedy na ekranie pojawiali się znani bohaterowie, a twórcy co chwile mrugali okiem do widza i nawiązywali do późniejszych wydarzeń, ale obniżony ciężar akcji w stosunku do "Breaking Bad" przyprawiał raczej o ziewnięcia, niż ciarki na całym ciele. Chciałem mięsistej fabuły, a nie komediowego "Suits".
Brak grubo zarysowanej ciągłości wydarzeń twórcy niestety kontynuowali również w drugim sezonie. Wzloty i upadki cwanego prawnika były relaksujące do oglądania po pracy, ale nie mogły przykuć mojej uwagi na dłużej. Kolejne odcinki spędzałem przeważnie przeglądając Facebooka a nie patrząc w ekran.
I wierzcie lub nie, ale nie byłem jedyny. Oglądałem jednak dalej, bo był to wciąż ponadprzeciętny serial. I moja cierpliwość została nagrodzona.
Fot. Michele K. Short / Netflix
Czwarty sezon "Better Call Saul" – co jest paradoksem w przypadku seriali – przerósł najśmielsze oczekiwania. Perypetie, które na początku były dla mnie męczące i mało atrakcyjne, nabrały sensu.
Scenariusz musiał być tak poprowadzony, by uwiarygodnić i zbudować skomplikowanych bohaterów. Przecież, podobnie było z "Breaking Bad" – nie zawsze napięcie sięgało sufitu.
Fot. Michele K. Short/AMC/Sony Pictures/Netflix
"Better Call Saul" to serial o upadku człowieka. W początkowych epizodach współczuliśmy głównemu bohaterowi. Jeszcze jako Jimmy McGill był ambitnym, wielkim pechowcem. Wspinał się po szczeblach kariery, by za chwile spaść z bardzo wysoka – nie na cztery litery, ale na cztery łapy. Sympatyczny prawnik przez cały czas miał pod górkę, ale wykorzystując swoją charyzmę i inteligencję zawsze sobie jakoś radził.
Przypatrywanie się temu, jak Jimmy stawia czoło przeciwnościom losu, było bardzo motywujące i krzepiące. Ale tylko o czasu, kiedy zaczął odpłacać światu za notoryczne niegodności.
Wiadomo, że w życiu trzeba kombinować, by przetrwać. Naginając prawo i oszukując ludzi można mieć dobre zamiary – czasem tylko tak się uda wygrać z nieuczciwym systemem. Gorzej jeśli po drodze zagubimy poczucie moralności.
Fot. Lewis Jacobs / Netflix
Teraz już wiemy, jak z poczciwego prawnika-janusza stał się adwokatem-kryminalistą. Ta wędrówka była równie przerażająca, co smutna. Jimmy zawiódł nie tylko swoją serialową partnerkę Kim Wexler, ale i widza.
Grający Jimmy'ego Bob Odenkirk jest doskonały. Skandalem jest fakt, że nie dostał jeszcze Złotego Globa czy Emmy. Wrósł w postać i jest niezwykle przekonujący pod względem intonacji i gestykulowania – jeśli Saul nie zostałby prawnikiem, odnalazłby się w polityce.
Jednak to zrzędliwy i przebiegły Mike Ehrmantraut jest moim ulubieńcem. I bardzo się cieszę, że w ciągu tych kilku sezonów zyskał więcej czasu antenowego. Stał się drugim głównym bohaterem i oczekuję już, że powstanie też serial "Better Call Mike".
Fot. Michele K. Short / Netflix
Siłą zarówno "Breaking Bad", jak i "Better Call Saul" są właśnie bohaterowie. Oba udowadniają, że nie tylko wyśmienite historie składają się na dobry serial.
Bez ciekawych postaci nawet niespodziewane zwroty akcji nie robiłyby na nas wrażenia. Bohaterowie w obu produkcjach są z pozoru zwyczajni – nie mają supermocy, nie są bezbłędni i nieskazitelni, nawet ich biografie nie powalają. Jednak zżywamy się z nimi, ustawiamy awatary i kupujemy koszulki z ich podobiznami, a prawdziwie czarnym charakterom pod nosem życzymy jak najgorzej.
I chodź niedawno ekscytowałem się "Ozarkiem", to jednak "Better Call Saul" nie tyle dorównał, co... przerósł "Breaking Bad" pod względem dramaturgii.
Vince Gilligan, z pomocą Peter Goulda, w dwóch ostatnich sezonach pobił sam siebie wykorzystując mało efektowne – jak na XXI wiek – klasyczne środki.
Twórcy serialu: Peter Gould, Vince Gilligan•Fot. Lewis Jacobs / Netflix
Nawet odcinki nie kończyły się cliffhangerami (!), a co tydzień czekaliśmy z wypiekami na kolejny epizod. Są i dłużyzny (jak mozolna podziemna budowa "kuchni"), ale czasem trzeba uśpić czujność, by potem uderzyć jeszcze mocniej.
Finałowy odcinek czwartego sezonu jest wisienką na torcie, ostatecznym dowodem na wielkość serialu.
Jest tu wszystko, z czego słynie dzieło Vince Gilligan: dziwne kąty kamery i nagłe cięcia, artystyczne ujęcia i wartka akcja, momenty, które budzą podziw, odrazę i wielki żal. Żal zwłaszcza, że to koniec. Ale i radość, bo serial dopiero się rozkręca – poziom wzrósł, do wydarzeń z "Breaking Bad" pozostało jeszcze kilka lat, a stacja AMC już zamówiła piąty sezon. Jest na co czekać.