Nowy horror Netflixa jest tak straszny, że ludzie mają problemy ze snem. Od tego serialu nie można się oderwać

Ola Gersz
Zapalenie wszystkich świateł w domu, chowanie się za kanapą, bezsenność. Takie reakcje to wyznaczniki dobrego horroru, więc do takich należy z pewnością nowy serial Netlixa. Widzowie "Nawiedzonego domu na wzgórzu” są bowiem przerażeni, ale... oglądają dalej. Bo ta rodzinna historia w gotyckim sosie naprawdę wciąga.
"Nawiedzony dom na wzgórzu" jest połączeniem przerażającego horroru w gotyckim klimacie z trudną historią pewnej rodziny Fot. Netflix.com
Nie lubię horrorów, bo za bardzo się ich boję. Później albo śpię kilka tygodni pod rząd przy zapalonym świetle, albo boję się wejść do pokoju, bo wydaje mi się, że coś czai się pod moim łóżkiem, albo, wracając nocą do domu pustą ulicą, biegnę jak na zabicie. Dlatego po prostu horrorów nie oglądam. Dziękuję, wysiadam.

Ale pojawił się "Nawiedzony dom na wzgórzu” (chociaż tłumaczenie jest niezbyt trafione, bo w oryginalnym tytule "The Haunting Of Hill House" słowo "hill” nie oznacza wcale wzgórza, ale nazwisko) i moją żelazną zasadę dotyczącą nieoglądania horrorów szlag trafił.
Pierwszy dziesięcioodcinkowy sezon w całości trafił na Netflixa w piątek. Normalnie w życiu nie włączyłabym czegoś ze słowem "nawiedzony” w tytule, ale krytycy wychwalali produkcję pod niebiosa, a ktoś z moich znajomych napisał na Facebooku, że tego świetnego serialu dawno nie wiedział i że to po pierwsze historia rodzinna, a po drugie horror. Takie "This is us” ("Tacy jesteśmy”) w horrorowym sosie.
Mam słabość do opowieści o pokręconych rodzinach, dlatego w weekend włączyłam pierwszy odcinek. I… zasłaniałam oczy przez połowę jego trwania. A potem włączyłam odcinek drugi, trzeci, czwarty...


Bałam się bardzo, ale niczego nie żałuję.

O co w ogóle chodzi?
"Nawiedzony dom na wzgórzu” jest bardzo luźną adaptacją powieści nieżyjącej już amerykańskiej pisarki Shirley Jackson pod tym samym tytułem. Bohaterami są członkowie rodziny Crainów – Hugh i Olivia oraz ich pięcioro dzieci: Steven, Shirley, Theo oraz bliźniaki Nell i Luke.

Rodzina mieszka w starym gotyckim domu (serio, dlaczego ktoś w ogóle chce mieszkać w czymś takim, to aż krzyczy, że jest nawiedzone), w którym coś wydaje się być nie tak. Najmłodsze dzieci skarżą się, że widzą duchy, na ścianach nagle zaczynają ruszać się obrazy, a w słuchawce starego telefonu dla służby słychać dziwny głos. Jakby tego było mało, mamy też tajemnicze czerwone drzwi, których nie da się otworzyć.
Pewnej nocy mamy kulminację tej dziwności. Przerażony ojciec budzi dzieci, wsadza je do samochodu i bez słowa wyjaśnienia wywozi je do motelu. Tylko że bez swojej żony, która – podobno – popełniła samobójstwo.

Dom, ochrzczony przez prasę mianem "najbardziej nawiedzonego domu w Ameryce”, zostaje zamknięty na cztery spusty, a każde z dzieci musi poradzić sobie z koszmarem tej nocy i żałobą po stracie matki na własny sposób.

Tylko że niekoniecznie to wychodzi. Poznajemy bowiem dorosłych już Crainów i nie trzeba być psychoterapeutą, żeby zauważyć, że żadne z nich tak naprawdę nie uwolniło się od bolesnych wspomnień. Są zagubieni, nie są ze sobą szczerzy, nie umieją rozmawiać, uciekają od bólu.

Historia tej skomplikowanej rodziny jest mocna i emocjonalna. Wydarzenia z „teraz” przeplatają się z wydarzeniami z „wtedy” (w każdym odcinku mamy dużo retrospekcji), dlatego możemy bohaterów poznać lepiej i zrozumieć, dlaczego są tacy, jacy są.

Crainowie naprawdę wchodzą mocno w głowę.

Duchy wszędzie, zjawy wszędzie
A do tego mamy nawiedzony dom i wszelkiej maści duchy. Tak, nowy serial Netflixa jest naprawdę straszny. Mamy zjawy wiszące nad łóżeczkami dzieci, quasi-zombie w piwnicy, wymyślonych (czy na pewno?) przyjaciół. Są jump scare’y, niepokojąca cisza, alarmujące widza zbliżenia, sugestywna atmosfera.

Obyczajowe sceny przeplatają się z tymi, których po horrorach można się spodziewać, dlatego "Dom na nawiedzonym wzgórzu” ogląda się w napięciu i w pełnej gotowości. Nigdy nie wiesz, co się nagle wydarzy, dlaczego podczas seansu moja dłoń była zawsze gotowa, żeby zasłonić oczy. Lepiej nie ryzykować.
Atmosferę tego pierwszego horroru Netflixa z prawdziwego zdarzenia ("Stranger Things” i "Black Mirror” mają horrorowe wstawki, ale umówmy się, horrory to nie są) można bowiem kroić momentami nożem, co sprawia, że oglądanie tego serialu przez kogoś, kto nie jest amatorem strasznych filmów, jest doświadczeniem co najmniej stresującym.

Zapomniałam więc podczas oglądania o zwykle błogim "netflix and chill". Siedziałam na skraju łóżka i obgryzałam paznokcie. Ale oglądałam dalej, bo bardzo chciałam poznać tajemnicę tego dziwacznego domu, dowiedzieć, co stało się z Olivią i zobaczyć, czy rodzeństwo w końcu zmierzy się z koszmarem z przeszłości.

Naprawdę nie mogłam odłożyć laptopa.

"Nigdy już nie zasnę"






Niektórzy podkreślają jednak, że serial wcale nie jest aż tak straszny, a swoje robi po prostu atmosfera i muzyka.

Tak myśli na przykład jeden z moich znajomych, który nie jest miłośnikiem horrorów.
– Nie uważam, że ten serial jest jakoś super straszny, ale jest męczący psychicznie i stresujący. Samo oczekiwanie na to, co może się zdarzyć, jest bowiem gorsze niż to, co rzeczywiście dzieje się na ekranie. Dla stałego widza horrorów "Nawiedzony dom na wzgórzu” może być lajtowy, ale dla amatora nie bardzo – mówi.

Inny widz show Netflixa, Mateusz, który nazywa siebie "koneserem horrorów", dopiero zaczął przygodę z serialem. I wyznaje, że myślał, że... będzie straszniej. – Serial jest świetnie nakręcony, ma piękne zdjęcia, ale nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia. Dobrze mi się go ogląda, ale nie trzęsę portkami – mówi. Dodaje jednak, że większość horrorów wcale nie jest dla niego straszna.

Mateusz podkreśla jednak, że słyszał, że serial dalej się rozkręca i da mu szansę. To prawda. Akcja, atmosfera i poziom straszności rośnie z każdym odcinkiem, a sam finał, cóż. Jest naprawdę mocny.

Dlatego włączcie "Nawiedzony dom na wzgórzu”, w końcu niedługo Halloween.

I mówi to osoba, która naprawdę boi się horrorów.