Film "Breaking Bad" może być fatalny. Dlaczego? Bo rebooty kultowych seriali to często porażki

Ola Gersz
Są seriale, które kochamy tak bardzo, że chcielibyśmy, żeby nigdy się nie kończyły. A kiedy nadejdzie ten straszny dzień i obejrzymy ostatni odcinek – zaczynamy marzyć o tym, żeby kiedyś nasze ulubione show wróciło na ekrany. Tylko że rzadko kiedy jest to dobry pomysł.
Sequel "Breaking Bad" może byc świetny. Ale wcale nie musi Fot. Kadr z serialu "Breaking Bad"
W Internecie wciąż co jakiś czas aktywizują się fani "Przyjaciół". Mimo że od ostatniego odcinka minęło już 14 lat, wciąż marzą oni o tym, że Rachel, Monica, Phoebe, Ross, Chandler i Joey powrócą. Ba, powstał nawet fejkowy trailer, w który wiele osób uwierzyło.

Jednak, mimo że jestem fanką "Przyjaciół", wcale nie marzę o ich powrocie. Popkulturowa historia nauczyła mnie, że rebooty świetnych seriali zwykle po prostu nie wychodzą. Może to starcie marzeń z rzeczywistością, może rozleniwienie się twórców, a może po prostu znak od Niebios, żeby zmarłych nie wskrzeszać i dać im spokój na wieki (teraz telewizyjnego trupa chce ruszyć Julia Kamińska).


Niedawno fanów "Breaking Bad" zeelektryzowała też wiadomość o filmie na kanwie serialu. Dalsze losy Aarona Paula mamy poznać właśnie na dużym ekranie. Ale mnie to trochę niepokoi. Bo nieważne, czy serial wróci w telewizji, czy w kinie (absolutnie beznadziejne sequle "Seksu w wielkim mieście"), jest szansa, że po prostu sie nie uda. Ot, taka klątwa serialowych rebootów i sequeli.

Oto dość subiektywna lista kilku ostatnich serialowych rebootów, bez których naprawdę mogliśmy się obyć.

Z Archiwum X

Fot. Kadr z "Z Archiwum X"
Kultowego już "Z Archiwum X", którego melodia tytułowa przerażała mnie przez większość dzieciństwa, przedstawiać nie trzeba. Dla porządku powiem jednak, że jego bohaterowie, agenci FBI Mulder i Scully, rozwiązują paranormalne zagadki, wszędzie czają się niebezpieczeństwa i spiski, zdarzają się uprowadzenia przez kosmitów, a bohaterowie uczą się, że ufać mogą praktycznie tylko sobie.

"Z Archiwum X" wznowione zostało po 14 latach w 2016 roku. Fani doczekali się aż dwóch nowiutkich sezonów. I był to chyba błąd. Nowe odcinki są bowiem naprawdę słabe, a szczególnie sezon ostatni, czyli jedenasty.

"Jest nakręcony fatalnie. Chaos to słowo klucz, oprócz tego ciągłe cięcia scen jak teledysku, kiczowate zbliżenia na twarze jak w telenoweli, skakanie po wątkach. Ogląda się to z zażenowaniem – ktoś tu poważnie zakpił z widzów" – pisał o premierowym odcinku ostatniego sezonu dziennikarz naTemat. Wtórowali mu zresztą inni fani, który nazywali nowe sezony "wariacją na temat" i żenadą.

Gillian Anderson zapowiedziała już zresztą, że jeśli dwunasty serial powstanie, to już niestety bez niej. Scully ucieka z tonącego statku?

Pełniejsza chata

Fot. Kadr z serialu "Pełniejsza chata"
Kto nie oglądał tego serialu w dzieciństwie, niech pierwszy rzuci kamieniem.

"Pełna chata" – historia wdowca, która wraz ze swoim szwagrem i przyjacielem wychowuje swoje trzy małe córki, była familijnym sitcomem idealnym. Serial doczekał się zresztą aż ośmiu sezonów, a bliźniaczki Olsen stały się amerykańskimi gwiazdeczkami (obecnie poświęciły się modzie i pozowaniu na ściankach).

Jeśli kura znosi złote jajka, to tej kury lepiej z rąk nie wypuszczać. Tak przynajmniej stwierdzili twórcy "Pełnej chaty", którzy w 2016 roku, po 21 latach od pierwszego odcinka, sprezentowali widzom ... "Pełniejszą chatę".

Historia jest praktycznie taka sama, tylko teraz w centrum mamy kobiety: wdowa, jej siostra i przyjaciółka razem wychowują trzech synów tej pierwszej i nastoletnią córkę tej ostatniej. Znowu jest więc uroczo i profamilijnie.

Jednak jest też po prostu... źle. Nic nie trzyma się kupy, żarty są wtórne i mało śmieszne, a przede wszystkim "Pełniejsza chata" zupełnie nie ma tej magii, co serial z Johnem Stamosem (który tutaj pojawia się gościnnie). "To zagrożenie dla wspomnień starszego pokolenia i przyszłych wspomnień młodszych widzów" – stwierdził wręcz krytyk Ben Traves z portalu Indiewire.

Mimo to ludzie i tak to oglądają. Netflix zamówił już ... czwarty sezon.

Kochane kłopoty: rok z życia

Fot. Kadr z "Kochanych kłopotów: roku z życia"
"Gilmore Girls", czyli swojskie "Kochane kłopoty", o perypetiach Lorelai Gilmore i jej córki Rory, to do dziś idealny "comfort show", czyli serial, który oglądamy, kiedy jest nam źle. Szczególnie jesienią spotkanie z dwoma dziewczynami Gilmore ma największe terapeutyczne właściwości.

"Kochane kłopoty" zakończyły swój żywot w 2007 roku po siedmiu latach wzruszania, bawienia i łamania serc fanów (co następowało na przykład wtedy, kiedy Rory wybierała niekoniecznie tego absztyfikanta, którego lubiliśmy najbardziej).

W listopadzie 2016 roku Netflix nakręcił czteroodcinkowy sequel serialu: "Kochane kłopoty: rok z życia". Mimo że powróciły wszystkie postacie, a te cztery odcinki oglądało się przyjemnie, to nie wszyscy byli zachwyceni.

Chodzi bowiem o Rory Gilmore. Twórcy zrobili bowiem z tej świetnej bohaterki – miłośniczki książek i herbaty – kogoś zupełnie innego.

– Z bardzo ambitnej, zdolnej, pracowitej i dobrej dziewczyny właściwie nic nie zostało i to nie dlatego, że "tak działa świat", tylko dlatego, że ona sama to sobie zrobiła. Znika jej pęd do czytania, wiedzy, chęci zrozumienia świata. Rory odrzuca propozycje pracy, bo są za mało prestiżowe, sypia z zaręczonym facetem, ciągle żali się, jak to jej nic nie wyszło, a tak naprawdę sama nic nie potrafi zrobić – mówi mi Kasia, miłośniczka "Kochanych kłopotów".

Jak dodaje, powrót do Star Hollow oraz bohaterów i klimatu serialu był wspaniały, ale wyglądało to tak, "jakby twórcy po drodze trochę zapomnieli o tym, kim jest jedna z głównych bohaterek, a jej losy stały się tylko czymś potrzebnym fabularnie, bez patrzenia na to, jaka Rory jest".

Na szczęście zawsze zostaje Jess Mariano.

Skazany na śmierć

Fot. Kadr z serialu "Skazany na śmierć"
W 2005 roku o "Skazanym na śmierć", serialu o dwóch braciach, którzy planują praktycznie niemożliwą ucieczkę z więzienia, mówili wszyscy. "Prison Break" i "Zagubieni", którzy pojawili się w telewizji w podobnym czasie, były serialami nowej generacji. To była nowa telewizja.

Może dlatego nowy sezon, który w 2017 roku po ośmiu latach wrócił do telewizji, tak bardzo zawodzi? Dzisiaj w telewizji mało co nas już zaskakuje, a format "Skazanego na śmierć" nie jest już niczym przełomowym. Ba, wręcz się już trochę przejadł.

Nawet fakt, że Michael Scofield wrócił do żywych po ośmiu latach, nie uratował serialu dla większości widzów. Było nudno, wtórnie, logika umarła gdzieś po drodze. Do tego ile można powtarzać schemat ucieczki z ucieczki i powrotu do domu?

Może już czas, żeby Michael Scofield umarł na serio? Albo trafił do więzienia, z którego już nigdy nie wyjdzie? To dopiero byłoby ciekawe.

Niestety podobno szykują już sezon szósty.

Dynastia

Fot. Kadr z "Dynastii"
Ten serial jest naprawdę niepotrzebny. Nie wiem, kto pomyślał, że współcześni widzowie naprawdę potrzebują nowej wersji kultowej "Dynastii" – rozkosznie kiczowatej i irytująco wciągającej opery mydlanej z lat 80. (stroje, intrygi, Alexis!).

Rozumiem, że można pomysleć, że skoro coś było popularne lata temu, to dobrze jest to wznowić dla nowych pokoleń. Nie sądzę bowiem, żeby jakiś młody człowiek oglądał dziś dla przyjemności telenowelę sprzed prawie 40 lat. Ale to nie jest myślenie w dobrym kierunku.

Nowej "Dynastii" brakuje bowiem... tego czegoś. Tego kiczowatego uroku, tych tapirowanych fryzur i sukni z błyszczącej tafty. Wszystko jest poprawne, ale bezduszne. Ot, kolejna "Plotkara", ale z większym pazurem.

Brian Tallerico, krytyk ze strony RogerEbert.com, powiedział wprost: "Twórcy po prostu starają się za bardzo". I to niestety widać.

Twin Peaks

Fot. Kadr z serialu "Twin Peaks: Return"
Za to posypią się na mnie gromy.

"Twin Peaks" Davida Lyncha to serialowe arcydzieło, które dało popkulturze Laurę Palmer i Kyle'a MacLachlana. Kiedy 8 kwietnia 1990 roku amerykańska stacja ABC emitowała pierwszy odcinek show o zabójstwie uczennicy pewnego liceum, widzowie i krytycy wiedzieli jedno: mamy do czynienia z czymś, czego jeszcze w telewizji nie było.

Serial doczekał się dwóch sezonów, worka nagród i milionów zagorzałych fanów. Tak wiernych, że przez lata snuli teorie, wspominali, analizowali poszczególne sceny i odcinki.

Także kiedy w 2014 r. David Lynch i Mark Frost ogłosili, że powstanie sezon trzeci , niektórzy byli w siódmym niebie, inni z kolei obawiali się, że tak kultowego serialu nie powinno się wznawiać, bo łatwo można zniszczyć jego doskonałość.

Akcja nowego sezonu rozpoczęła się 25 lat po ostatnim sezonie, do gry wrócił agent Cooper, na ekranie pojawili się zarówno starzy, jak i nowi bohaterowie.Lynch ponownie zszokował i zadziwił, znowu przełamał telewizyjne bariery (no spoilers!). Krytycy byli wniebowzięci, wszystko się udało.

Tak, "Twin Peaks: Powrót" to świetny kawał telewizji. To dlaczego jest na tej liście? Bo nie do końca jest... potrzebny. A do tego bardzo odbiega od oryginału, co sprawia, że wielu fanów było po prostu rozczarowanych.

Świetnie ujęła to moja znajoma, fanka starego "Twin Peaks". – Szanuję realizację konceptu, ale byłam zawiedziona. Chciałam obejrzeć ekscytujący serial z ukochanym bohaterem, ale zamiast tego otrzymałam jakąś formę abstrakcyjnej sztuki wysokiej, na którą nie do końca byłam przygotowana – oceniła.

Także może Lynch trochę przekombinował?