Dla tych kobiet 16 grudnia 1981 r. coś się na zawsze skończyło. Przez lata walczyły o prawdę, godność i sprawiedliwość

Monika Przybysz
Krystyna Gzik wyjęła rodzinny album z czarno-białymi zdjęciami. – O, tu do chrztu się szykowaliśmy! – wspominała. Jeszcze było normalnie. Życie rodziny Gzików toczyło się zwykłym, szarym rytmem wyznaczanym przez PRL-owską rzeczywistość. Potem było ostatnie spotkanie. – Powiedział mi tylko, żebyśmy z córką wracały już do domu, bo na dworze jest strasznie zimno – wspominała.
Janina Stawisińska straciła syna w wyniku pacyfikacji kopalni "Wujek". Janek został ranny podczas pacyfikacji. Nie udało się go uratować. Zdjęcie archiwalne. Pani Janina zmarła w 2011 roku. Fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Gazeta
Chociaż niech będzie wiązanka
Gdy 16 grudnia 1981 r. w kopalni "Wujek" w Katowicach padły strzały, te kobiety były młodymi żonami, matkami. Rozpoczynały swoją życiową drogę w tych rolach. Okrucieństwo historii sprawiło, że jednocześnie w ich życiu nastąpił początek i koniec tego, co najważniejsze. Żadna z nich nigdy nie starała się pokazywać w blasku fleszy jak bardzo cierpi, jak tęskni.

Przypomnijmy, że właśnie 16 grudnia mija 37. rocznica pacyfikacji kopalni "Wujek", w wyniku której zginęło 9 górników, a 23 zostało rannych. Gdyby nie wielkie serce i poświęcenie lekarzy i personelu medycznego, ofiar pacyfikacji zapewne byłoby więcej, bo chociażby ranni nie otrzymaliby właściwej pomocy. Milicja, wojsko oraz ZOMO dokonało pacyfikacji Kopalni Węgla Kamiennego "Wujek", ponieważ górnicy zebrani na terenie kopalni protestowali przeciwko działaniom ówczesnej władzy i wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce.

Jeśli wspominały tragedię "Wujka", to głównie po to, aby przyszłe pokolenia pamiętały. By nikt nigdy nie wymazał z historycznych zapisów nazwisk ich tragiczne zmarłych mężów oraz tych, których marzenia o domu i rodzinie dopiero miały się ziścić. Byli przecież bardzo młodzi, wszystko było przed nimi...


Krystyna Gzik nie miała czasu siedzieć i opłakiwać męża. Organizacja pogrzebu Ryszarda Gzika, który stracił życie "na Wujku", była dramatycznym wyzwaniem pełnym przeciwności na każdym kroku: brak milicyjnych przepustek, "towarzyszący" konduktom funkcjonariusze, którzy zatrzymywali żałobników przed bramą cmentarza, robione z ukrycia zdjęcia, raporty SB, brak możliwości zakupu wiązanek kwiatów. Długo można wymieniać.

– W końcu uprosiłam kwiaciarkę i zrobiła – tak Krystyna Gzik wspominała desperackie próby zachowania normalności w wyjątkowo nienormalnych warunkach.

Znalazła go śmierć
Koszalin – Katowice. Każdy kilometr tej trasy znała na pamięć. Pokonała ją setki razy zadając sobie wciąż te same pytania: kto i dlaczego pozbawił życia młodego chłopaka, który znad morza przyjechał na Śląsk, by znaleźć lepszą pracę i lepsze życie?

Czy zamiast tego musiała znaleźć go śmierć? Janina Stawisińska wspominała, że kilka dni przed masakrą w "Wujku" Janek zadzwonił do domu. Zapowiedział, że od 17 grudnia będzie miał urlop i przyjedzie. Mógł uniknąć najgorszego...

Potem był szpital. Czekanie na cud. Janina Stawisińska zatrudniła się jako salowa, by być blisko ukochanego syna.

– Robiłam, co do mnie należało, potem się modliłam – opowiadała. Janek umarł w styczniu 1982 roku. Dla Janiny Stawisińskiej to był cios, który na zawsze odmienił jej życie i zdeterminował do walki o prawdę dotyczącą okoliczności śmierci jednej z najmłodszych ofiar pacyfikacji kopalni "Wujek".

Droga do prawdy wiodła przez sądowe korytarze. Podobnie jak trasę z Koszalina, te miejsca też znała już na pamięć. Jeździła na rozprawy. Była szalenie konsekwentna.

Dziennikarze obserwujący proces nazywali ją z czasem "mamą z Koszalina”. Gehenna trwała kilkanaście lat. Kolejne procesy, kolejne lata i winnych brak. Doczekała wyroku skazującego. Wierzyła, że jest sprawiedliwy. Czy przyniósł ukojenie? Raczej nie. Ewentualnie odrobinę spokoju.

Był wspaniałym człowiekiem
Róża Czekalska. Niechętnie rozmawiała z dziennikarzami. Wspominała zupę albo gorącą kawę, które przygotowywała dla męża, Józefa, i przekazywała przez kopalniany płot.

Nie potrafiła pojąć, że Polak strzela do Polaka, że to przedstawiciele państwa stają naprzeciw robotników. W chwili, w której straciła męża, straciła też marzenia: o wspólnym życiu we własnym domku, radości z najprostszych rzeczy, czytaniu książek i zbieraniu znaczków. We wspomnieniach podkreślała, że mąż był wspaniałym człowiekiem.

Proces w sprawie pacyfiacji kopalni "Wujek” zakończył się prawomocnym wyrokiem skazującym w 2008 roku. Pokrzywdzeni oraz bliscy ofiar, po wielu latach prawnej batalii, przyjęli to rozstrzygnięcie z ulgą.

Celne strzały
Specjaliści, którzy pod kierunkiem prof. Władysława Nasiłowskiego przeprowadzali w Katowicach-Ligocie sekcje zwłok zabitych górników, podzielili się pracą i starali się wręcz perfekcyjnie wywiązać z powierzonego zadania.

To były potwornie ciężkie chwile, prokuratorzy patrzyli wszystkim na ręce, obserwowali każdy ruch. Prof. Władysław Nasiłowski wydał kilka opinii na temat przyczyn śmierci górników z "Wujka". Jednoznacznie wskazywał w nich na celność strzałów w newralgiczne dla ludzkiego organizmu miejsca: głowę, klatkę piersiową, tułów.
O okrucieństwie tamtych dni, cierpieniu przeplatanym chwilami rozpaczy, goryczy, niesprawiedliwości, świadczyć mogą słowa prof. Grzegorza Opali – wybitnego neurologa, wieloletniego szefa kliniki w Centralnym Szpitalu Klinicznym w Katowicach.

Profesor Opala, w czasie uroczystości upamiętniających wydarzenia w "Wujku" wspomniał o wojskowym odwiedzającym tuż przed Bożym Narodzeniem rannych górników w szpitalach. Przyniósł im... czekoladę. Odpowiedzieli krótko: najpierw kule, a potem czekolady... Prezentu nie przyjęli.