Godzina w tym aucie i porzucisz swoje marzenia o wielkim SUV-ie innych marek
Michał Mańkowski
Wyobraź sobie największy samochód osobowy, jaki widziałeś w ostatnim czasie. Już? No to wiedz, że ten niemal na pewno będzie większy. Range Rover Sport jest pięknym olbrzymem, przy którym nawet na potężne Audi Q7 patrzy się z góry. Jest ogromny, elegancki, a jednocześnie dość rzadki. Te trzy cechy sprawiają, że... aż chce się go mieć. Nawet kosztem popularniejszych marek.
Testowany egzemplarz to jednak nie zwykły Range Rover Sport, ale kompletna nowość. Mowa o wersji P400e PHEV, czyli tłumacząc na język ludzki hybrydzie typu plug-in. A jeśli i to niewiele wam mówi, chodzi o ten model auta, który ma dwa silniki ("zwykły" i elektryczny) i możemy ładować go z gniazdka – zarówno zwykłego, jak i specjalnego (nieco szybciej).
Zanim jednak przejdziemy do samych kwestii hybrydowych, trochę zachwytów nad samym Range'm jako takim. Range Rover nie jest pierwszym wyborem, jeśli potrzebujesz dużego auta klasy premium. Realnie przeciętny polski kierowca pierwsze kroki skieruje najpierw do złotej trójcy: Mercedesa, Audi czy BMW. Potem jest jeszcze Volvo i Lexus, a dopiero na szóstej pozycji pod względem sprzedanych w 2018 aut w Polsce jest koncern Land Rover.
Udział brytyjskich aut w rynku rośnie jednak z roku na rok w niesamowitym tempie i... wcale mnie to nie dziwi. Bo, gdy już wsiądziesz sobie do takiego Range Rovera Sport czy nawet Velara, poczujesz, dlaczego chcesz go mieć.
Są samochody, które mimo swojego prestiżu, luksusu i elegancji są względnie dyskretne czy nienachalne. Range Rover Sport jest ich absolutnym przeciwieństwem. On nie jest po prostu duży, jest cholernie wielkim autem, które przytłacza swoimi rozmiarami tam, gdzie podjedzie. Ale spokojnie, mimo tych gabarytów i względnie wielkiego tyłka, nie sprawa wrażenia ociężałej beczki.
Na pewno nie jest nijaki. Przy odpowiedniej konfiguracji można by go nazwać nawet nieco brutalnym czy nawet wulgarnym. Potężny grill, równie duże felgi, wloty powietrza, ostre linie i "słuszne" gabaryty sprawiają, że Range Rover Sport mi osobiście bardzo się podoba.
Za jego kierownicą dosłownie patrzy się na innych z góry. Nawet na kierowcę w Audi Q7, które samo w sobie przecież często jest synonimem wielgachnego SUV-a. Do środka się "wspinacie", a podjeżdżając do różnorakich szlabanów będziecie musieli się... schylić, żeby sięgnąć po bilecik. W środku można wręcz biwakować, a miejsca jest dużo w każdej możliwej konfiguracji czy orientacji: nad, przed, pod, z boku.
Jadąc Range Roverem Sport dostajemy jeszcze coś, czego żaden diler nie wpisze w umowie. To wyczuwalne podkreślenie statusu nie tylko wielkością samochodu (choć to też), ale samą decyzją o wyborze marki. Trochę pod prąd, trochę niszowo, ale jednocześnie bardzo luksusowo, jak na "brytyjskiego dżentelmena" przystało. To jedna z największych zalet tego auta.
Paradoksalnie, to model, który równie dobrze pasuje do dojrzałego już mężczyzny, który może nie na tak bardzo stare lata, chce jeszcze sprawić sobie motoryzacyjną przyjemność, co do młodego-gniewnego. A i kobiety za kierownicą auta tego typu wyglądają oszałamiająco. Kobieca delikatność w połączeniu z jego wielkością to ciekawa mieszanka.
Przy aucie tej klasy o wykończenie wnętrza nie musimy się martwić. Udane połączenie klasycznej elegancji z nowoczesnymi technologiami. Te ostatnie widzimy za pomocą dwóch wielkich ekranów, na których kontrolujemy wszystko, co tylko chcemy zrobić z autem.
Jest głównie dotykowy, ale tam, gdzie potrzeba, mamy standardowe przyciski/pokrętła np. te od sterowania nawiewem. I bardzo dobrze, co często podkreślam – operowanie nawiewem na ekranach dotykowych często jest męczarnią. Same grafiki, animacje i jakość wyświetlacza jest perfekcyjna. Bardzo ładnie na miarę naszych czasów. Kierowca może wspierać się też specjalną serią przycisków na kierownicy.
Przejdźmy jednak do kwestii bardziej technicznej, która sprawia, że ten Range Rover jest inny niż wszystkie. Chodzi naturalnie o napęd hybrydowy, na który ja osobiście w tym aucie bym się nie zdecydował. Ale po kolei.
Na pierwszy rzut oka model hybrydowy nie różni się niczym od standardowego. Nie ma tu kolejnej klapki do ładowania. Ta została ukryta z przodu auta za grillem i tam podłączamy przewód do ładowania.
Auto ma łączną moc 404 koni mechanicznych, pierwsze 300 pochodzi z benzynowej jednostki, a reszta z silnika elektrycznego. W teorii na prądzie jesteśmy w stanie przejechać 51 kilometrów, ale praktyka bardzo szybko to zweryfikowała i realny zasięg, który udało się nam osiągnąć to raczej 25-30 kilometrów. Podobnie było podczas innych testów.
Auto można ładować z najzwyklejszego gniazdka, które macie w domu, garażu lub piwnicy, a także za pomocą specjalnej stacji ładowania. W teorii naładowanie do pełna powinno zająć 7,5 godziny. Po 6 godzinach "tankowania" mieliśmy ok. 85-90%, więc ten czas zdaje się zgadzać. Niestety te kilometry naprawdę zdają uciekać się szybciej niż w teorii powinny.
Na wyświetlaczu pomiędzy zegarami widzimy realny zasięg elektryczny i procent naładowania. I trzeba przyznać, że moment, gdy taki kolos bezszelestnie podjeżdża na parkingu wywłuje pewien dysonans i zaskoczenie na twarzach przechodniów. Jazda w tym trybie to naprawdę absolutna cisza.
Aż tak cicho nie jest, gdy zaczynamy jechać na przykład w terenie, ale generalnie auto jest komfortowo wyciszone. To w połączeniu z siedzeniem na tej wysokości sprawia, że jesteśmy niejako obok tego, co dzieje się na drodze. Komfortowo "płyniemy sobie" za kierownicą naszej luksusowej łódki. No dobra, łodzi.
To nie jest jeden z tych SUV-ów tylko z nazwy. Range Rover Sport faktycznie poradzi sobie tam, gdzie asfalt się kończy. Nad kierowcą czuwa pełnoprawny napęd 4x4, który można dostosowywać do warunków panujących na drodze lub tym, co ją przypomina. Gdy brodzimy, jedziemy po kamieniach, śniegu, błocie lub koleinach, ustawiamy odpowiednią opcję i voila, komputery dostosowują ustawienia do tego, co dzieje się pod kołami. Jako kierowca faktycznie odczuwa się dużą pewność, choć gdzieś z tyłu głowy kiełkuje myśl, że to za ładne auto, by tak je "tyrać".
Hybrydowy Range zaczyna się od 400 tys. złotych, a model, który widzicie na zdjęciach wraz z dodatkami kosztuje nieco ponad "stówkę" więcej". Do setki przyśpiesza w 6,7 sekundy, ale dzięki temu, że wspomagamy się elektrycznym silnikiem z wysokim momentem obrotowym, tego faktycznego "kopa" odczuwamy dużo lepiej niż może się wydawać. Prędkość maksymalna to 220 km/h, a spalanie – według producenta - zaczyna się od 3,2l/100km. Słowo "od" jest tutaj kluczowe, bo w rzeczywistości będzie to kilka razy więcej.
Podsumowując: Range Rover Sport to absolutnie cudowne auto, po które słusznie coraz częściej sięgają Polacy. Bardzo ciekawa alternatywa dla niemieckiej konkurencji, dająca właścicielowi dużo więcej niż zwykłe, prestiżowe wozidło. Osobiście jednak nie pchałbym się w tę wersję hybrydową, a zdecydowałbym się na może trochę słabszy, ale "zwykły" wariant. I gwarantuję, że nie będziecie zawiedzeni.