"Musieliśmy zawiadamiać policję". Dziennikarz "Bravo" o kulisach redakcji i kąciku z trudnymi pytaniami
Kiedy na lekcjach religii kazano trzymać ręce na kołderce, "Bravo" otwierało przed nastolatkami drzwi do zakazanego świata. Dziś kącik porad sercowo-erotycznych wspominamy z uśmiechem na twarzy, ale tak naprawdę był pierwszą formą edukacji seksualnej w Polsce.
– Czasem przesyłane do nas listy były tak dramatyczne, że musieliśmy zawiadamiać policję, ponieważ autorzy byli prawdopodobnie molestowani przez rówieśników lub rodzinę – przyznaje w rozmowie z naTemat były redaktor magazynu.
Tęsknisz za pracą w "Bravo"?
Odszedłem z mediów, bo miałem ich serdecznie dość. Teraz, po tych kilku latach, już zaczynam patrzeć na to wszystko z nostalgią. Wspomnienia wróciły, kiedy odkryłem facebookowy fanpage ze skanami z "Bravo".
"Bravo" szczególnie wywołuje nostalgię, bo nieodłącznie kojarzy się z dzieciństwem i dorastaniem pokolenia obecnych dwudziesto- i trzydziestoparolatków.
Przyznam szczerze, że kiedy byłem w podstawówce, to nie po drodze mi było z "Bravo". Wiedziałem, że taka gazeta istnieje, ale jakbym zobaczył "Bravo" lub "Popcorn" u jakiejś dziewczyny, to bym się z nią nie umówił.
Dlaczego?
Jestem z rocznika '78 i byłem przedstawicielem alternatywnego półświatka i wolałem punk, metal czy hip-hop, niż muzykę, o której pisało "Bravo".
Ale przecież w "Bravo" były teksty o metalu czy grunge'u...
Podobno tak.
To jak to się stało, że tam trafiłeś?
Kiedy dorastamy i zaczynamy zarabiać na siebie, to potrzeba pracy pcha nas w różne miejsca. Siedziałem tam długo, bo tak to zwykle bywa, że trudno rezygnować, jeśli się do czegoś mocno przywiążemy. I nigdy nie ma dobrego momentu, by zmienić robotę.
Czujesz, że byłeś częścią czegoś naprawdę wielkiego? Każdy przecież zna "Bravo". Napawa cię duma?
Lubię robić dobrą robotę, a my robiliśmy dobry masowy produkt, który miał wiernych odbiorców. Sama redakcja też była bardzo sympatyczna i przez to łatwiej było realizować szalone projekty. Czy jestem dumny? Ja zajmowałem się lekkimi rzeczami, plotkami i wywiadami. Tam nie ma z czego być dumnym.
Najciekawszy był okres do mniej więcej 2010 roku, kiedy zaczął się większy kryzys tradycyjnych mediów i panowanie internetu. Były inne budżety, zasięg, nakłady i siła rażenia prasy. Wtedy ta praca była dużo ciekawsza, bo mieliśmy dużą swobodę w organizowaniu sesji zdjęciowych lub wyjazdów. Jeździliśmy po całym świecie, by przeprowadzać wywiady, jeśli mieliśmy jakiś szalony pomysł, to zawsze znajdowały się na to pieniądze.
Czyli to polskie "Bravo" tworzyło również swoje rzeczy, a nie tłumaczyło z niemieckiego wydania?
W zależności od numeru i okresu, między 10 a 30 proc., to były materiały niemieckie. W ostatnich latach było ich więcej, bo i budżety były mniejsze. Niemieckie teksty często ratowaliśmy, bo niestety były jeszcze głupsze od polskich. Były zwykle o niczym i trzeba było coś do nich dodać.
A jaki reportaż lub wywiad najlepiej wspominasz? Co najbardziej szalonego przeżyłeś w swojej pracy?
Najciekawsza zawsze była współpraca z Dodą. Jest jedną z pierwszych gwiazd ery internetowej, które charakteryzują się brakiem podziału na życie prywatne i zawodowe. Nie jest wyrachowana, jest zawsze autentyczna i zachowuje się tak, jakby cały czas była włączona kamera. Jest szczera i potrafi podejść na imprezie do osoby, która ją obgadywała, z tekstem: "No to powiedz mi to frajerze prosto w twarz". Jej wadą jest absolutny brak dystansu do siebie.
Masz jakieś ciekawe smaczki do opowiedzenia?
Inna ciekawa historia przytrafiła się w czasie gali z okazji rocznicy powstania "Bravo". Następnego dnia mąż zaproszonej przez nas Miss Polonia usilnie szukał swojej żony. Odnalazła się w łóżku jednego z hiphopolowców z Poznania, z duetu popularnego w tamtym czasie.
Mieliśmy też cykl podobny do "MTV Cribs", w którym pokazywaliśmy mieszkania polskich celebrytów. W przypadku owego duetu raperów musieliśmy kreować rzeczywistość. Wytwórnia wynajmowała domy, albo pokazywała dom właściciela wytwórni jako domy swoich gwiazd. Ci raperzy wcale nie zarabiali takich pieniędzy, jakie mogliśmy zobaczyć na zdjęciach.
Jeśli mówimy o tak zwanych "trudnych sprawach", czyli tych wszystkich poradach sercowo-erotycznych, to wszyscy traktowaliśmy je bardzo poważnie – z poczuciem misji. Mieliśmy wynajętego psychologa i seksuologa, który pomagał redaktorowi odpowiadać na listy. One były oczywiście redagowane, bo dzieciaki wysyłały je z masą błędów.
Poza podszlifowaniem i nadaniem jasnego sensu, wszystkie te listy były autentyczne. Do redakcji przychodziły ich całe sterty. Nikt nie był ich w stanie wszystkich przeczytać. Redaktorka, która za nie odpowiadała, przekopywała się przez nie, ale zawsze pozostawało jej wiele w zapasie.
Nic nie trzeba było wymyślać. Może na początku polskiego "Bravo" w 91. lub 92. roku. Część listów trzeba było tłumaczyć z niemieckiego, bo nie było jeszcze tych od naszych czytelników, ale nasi zachodni sąsiedzi również podchodzili do tego bezpruderyjnie i zupełnie na poważnie.Czasem przesyłane do nas listy były dramatyczne i musieliśmy zawiadamiać policję, ponieważ autorzy byli prawdopodobnie molestowani przez rówieśników lub rodzinę. Wszelkie absurdalne pytania o to, czy jeśli wleję sobie do waginy colę, to nie zajdę w ciążę, czy przez pocałunek można zajść w ciążę, czy jeśli zostało mi tam w środku pół ogórka, to zajdę w ciążę, to naprawdę autentyczne historie.
To prawda, szkoda, że już się tak nie edukuje seksualnie. Większość naszej pracy to była rozrywka dla mas, ale ta część była bardzo wartościowa. Wywoływała śmiech, bo to naturalna reakcja na coś, co nieznane. To, że czytelnicy mieli wypieki i uśmiech na twarzy, nie znaczy, że nie było potrzebne.
W dużych miastach zupełnie inaczej się podchodzi do tematu seksu, niż na wsiach. Przed internetem spora część wiedzy pochodziła od księdza lub z ludowych przesądów. Obserwuję to nawet w komentarzach pod postami na "Skanach z Bravo" - użytkownicy przyznają, że w tamtych czasach, to było jedyne źródło rzetelnej wiedzy o seksie.
Pamiętam, że przez długi czas był u nas raz w tygodniu terapeuta, do którego można było dzwonić z problemami. Oczywiście, część połączeń wykonywali chłopcy na przerwach, ale wiele rozmów było bardzo poważnych.
Akurat w tym przypadku, to jakieś 90 proc. było produkcji niemieckiej. My wybieraliśmy jedynie tematy, które miały sens w Polsce lub nie było widać, że dzieją się w Niemczech. Zakrywaliśmy niemieckie napisy lub rejestracje. Często też trzeba było ugrzeczniać fotostory. „Bravo” niemieckie było bardziej rozerotyzowane niż polskie.
Niemcy są bardzo bezpruderyjni. Tam przez wiele lat, na stronach z poradami, były rozkładówki ze zwykłymi, młodymi chłopakami i dziewczynami. Byli kompletnie nadzy, ale w aseksualnych pozach. Chodziło o pokazanie nastolatkom, że z ich ciałami, jądrami, piersiami czy wargami sromowymi jest wszystko w porządku. To było fajne, ale nieprzekładalne na polskie warunki.
Decydowaliście o tym jako redakcja, czy może ktoś wyżej, jak politycy, kazał cenzurować takie rzeczy?
Społeczeństwo jeszcze nie było na to gotowe, a i wydawca nie chciał być posądzony o pedofilię czy szerzenie zgorszenia. "Bravo" się zawsze dostosowało do realiów i nastrojów społecznych. Czasem było odważne, a czasem ostrożne – szczególnie za rządów prawicowych. Swego czasu ludzie PiS, czy ich poprzednicy, niejednokrotnie ostrzyli sobie na nas pazury i pisali, że należy nas zamknąć.
W "Bravo" ogólnie nie było tematów tabu. Nawet jeśli chodziło o narkotyki.
Mnie akurat te artykuły nie dotyczyły. Trzymałem się od nich z daleka, wychodząc z założenia: "bierzesz narkotyki, weź i dla mnie". Koordynowałem za to dużą akcję "Stop przemocy", z którą jeździliśmy po szkołach. Zebraliśmy gwiazdy i celebrytów, którzy opowiadali o swoich doświadczeniach związanych z bullyingiem. Zwierzali się, że byli ofiarami, a niektórzy nawet sami znęcali się nad słabszymi.
A jak się zmienił polski showbiznes i media? Z twojej perspektywy – wszak miałeś jakieś powody, by zmienić pracę.
Media 20 lat temu były pośrednikiem między fanami a gwiazdami. Teraz każdy z nas może ich samemu podglądać na Instagramie lub Facebooku. My mieliśmy do nich ekskluzywny dostęp, jeździliśmy na koniec świata, by zrobić 15-minutowy wywiad lub trzy zdjęcia. Nie jest tak jak teraz, że artykuły rozwijają to, co celebryta napisze w poście.
A same gwiazdy jak się zmieniły?
Oj zdecydowanie, te obecne mają mniejszą świadomość bycia ludzkim. Zaobserwowałem, że najgorsze są gwiazdki jednego sezonu. Ktoś z dnia na dzień stanie się sławny, nie do końca za sprawą talentu, i od razu odbija mu sodówka, jest trudno dostępny i ma ogromne wymagania. Osoby, które są od lat na scenie i robią bardziej wartościowe rzeczy, są dużo bardziej przystępni i normalni.
Dajmy na to Nelly Furtado, która była swego czasu na samym topie, a prywatnie okazała się przemiłą osobą. Jako ciekawostkę powiem, że często te największe gwiazdy chciały z nami iść dalej na miasto na imprezę, ale management zabraniał. Tak było z dziewczynami z Sugababes.
Zawsze też mieliśmy zasadę, by pisać o tym, co interesuje dzieciaki. Wiedzieliśmy, które gwiazdy kochają, albo za którymi za chwilę będą szaleć. Mieliśmy niezłego nosa. Nie forsowaliśmy nikogo kiepskiego na siłę lub po znajomości z wytwórnią. Myślę, że właśnie dlatego "Bravo" tak długo się utrzymało na rynku."Odkryłem" pewien cykl życia gwiazdy: kiedy zaczyna - odbiera telefony, kiedy jest na samym szczycie – to się do niej nie dopchasz. Sława przemija po trzech latach i sama zaczyna wydzwaniać i błagać, by coś o niej napisać. Nie tędy droga.