Chcę się mylić, ale wszystko wskazuje, że politycy odkryli pewny sposób na wygranie wyborów

Karolina Lewicka
dziennikarka radia TOK FM, politolog
Przyznam się Państwu szczerze: wolałabym nie mieć racji. Ale rozmaite znaki na niebie i ziemi wskazują, że transfery socjalne to może być w Polsce pewny sposób na wygranie wyborów.
Na zdjęciu autorka materiału Karolina Lewicka, dziennikarka TOK FM i politolog. Fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta
Po raz pierwszy przekonaliśmy się o tym w 2015 roku, kiedy hasło "500+" rzuciła Beata Szydło. Zażarło. Od razu i bezdyskusyjnie: świadomość, że to właśnie PiS obiecał konkretną kwotę (rzecz badał prof. Mikołaj Cześnik, socjolog z SWPS) mieli niemalże wszyscy wyborcy PiS (93 proc. elektoratu), wyborcy innych partii (ponad 90 proc., ale nawet 100 proc. elektoratów lewicy i ludowców!), a nawet ci, którzy nie głosowali (76 proc.).

Takie wyniki w społeczeństwie dysponującym w sumie niewielką wiedzą o polityce!

W trakcie tej samej kampanii PO zaproponowała jednolity kontrakt pracowniczy – ktokolwiek słyszał, ktokolwiek wie? Otóż, niewielu. Tylko co piąty wyborca Platformy zdawał sobie sprawę z tego, że jego partia złożyła mu taką ofertę. I to był właśnie ten moment, o którym pisał Alexis de Tocqueville: politycy zorientowali się, że można przekupić wyborców za ich własne pieniądze.


Kilka miesięcy temu, w jednym z ostatnich papierowych wydań "Liberté", ukazał się błyskotliwy felieton Grzegorza Cydejki. Publicysta przekonywał w nim, że: "ci, którzy myślą, że monolit władzy przekupi ludzi, poszerzając kręgi utrzymanków społecznych (...), nie znają Polaków. Przyszłe wybory będzie wygrywać nie ten, kto podniesie zasiłki dla matek, ale ten, kto da im opiekę potrzebną do osobistego rozwoju".

Taka opinia zakłada, że Polacy w znakomitej swej większości myślą o dobru całej naszej wspólnoty, w dodatku w długofalowej perspektywie (na przykład 10-20 lat) oraz dostrzegają przewagę rozwiązań systemowych nad doraźną, indywidualną kroplówką finansową. Pozwolę sobie wykazać, że niekonieczne. I wcale nie dlatego, że jesteśmy tacy przekupni. Może raczej dlatego, że tak nas ukształtowała rzeczywistość, miniona i obecna.

Po pierwsze, cechuje nas, Polaków, orientacja prezentystyczna. Jesteśmy tu i teraz, bo kiedy ciągnie się za narodem historia wojen, zaborów i okupacji, to pojedyncza jednostka ma gdzieś w genach wdrukowane: tyle zysku, co w pysku, a po nas choćby potop.

Tę dominację teraźniejszości widzimy zarówno w działaniach każdej kolejnej ekipy politycznej (wyłączne administrowanie i brak jakichkolwiek reform, choć wołają o nie i służba zdrowia i system emerytalny i wymiar sprawiedliwości itd.), jak i w postępowaniu społeczeństwa (choćby wciąż słaba świadomość ekologiczna czy brak zainteresowania dobrowolnym oszczędzaniem na emeryturę).

Trudno, byśmy rozpatrując rzeczy w tak wąskim horyzoncie czasowym, decydowali się wspierać te siły polityczne, które zaproponują rozwiązania systemowe, na przykład sieć publicznych żłobków i przedszkoli dla naprawdę wszystkich dzieci. I zdrowe obiady w szkołach, też dla wszystkich. I porządną naukę języków obcych w każdej szkole, by również te dzieci, których rodziców nie stać na dodatkowe kursy czy korepetycje, płynnie posługiwały się angielskim. Przecież na takie systemowe zmiany trzeba czekać lata, a gotówka jest na koncie co miesiąc.

Po drugie, kluczowa wydaje mi się generalna opinia Polaków o polityce i politykach. Niezmiennie zła. W sztuce Alfreda Jarry’ego "Ubu Król czyli Polacy" z końca XIX wieku, żona zachęca męża do królobójstwa i zajęcia tronu słowami: "Będziesz mógł napychać do woli kabzę, jadać co dzień kiszkę z kapustą i tryndać się karetą po mieście". Podobnie myśli Kowalski dziś: wszyscy politycy to złodzieje, a jeśli jedna z tych złodziejskich szajek podzieli się z nim publicznym groszem, to grzech nie skorzystać. Brać, jak dają, bo nie wiadomo, jak długo będą dawać.

Po trzecie, państwo to dla nas wciąż byt obcy, w gruncie rzeczy niezbyt dobrze rozpoznany. Przez stulecia wrogi, teraz swój, ale nieustannie niewydolny. Bartłomiej Sienkiewicz, autor słynnego sformułowania o "państwie teoretycznym", w książce pod tym samym tytułem opisuje charakterystyczną dla minionego trzydziestolecia traumę zaniku państwa: wycofywanie się transportu zbiorowego z wielu miejscowości, likwidację urzędów, poczty, posterunków policji.

Duża część obywateli żyje w związku z tym "daleko od szosy", a skoro państwo nie wywiązuje się z jakichś swoich naprawdę podstawowych obowiązków (choćby zagwarantowania obywatelowi dostępu do lekarza w sensownym terminie), to Polacy doceniają dodatkową gotówkę, która pozwala im państwo wyręczać i świadczyć sobie samemu usługi publiczne.

I wreszcie po czwarte, w sukurs przychodzą nam teorie naukowe. W jednej z nich wyróżniamy głosowanie oparte na portfelu (wyborca ocenia, czy za danych rządów portfel ma chudszy czy grubszy) oraz głosowanie zorientowane społecznie (wyborca ocenia, czy gospodarka hula czy nie).

To ostatnie raczej się nad Wisłą nie sprawdza. PiS został ukarany w 2007 roku odsunięciem od władzy, choć byliśmy w szczycie koniunktury, a PO zdobyła drugą kadencję, mimo kryzysu finansowego. Polacy głosują egoistycznie (o tym zresztą mówi teoria racjonalnego wyboru: chcemy więcej, nie mniej; myślimy o maksymalizacji zysków), stąd nieprzypadkowa obietnica Jarosława Kaczyńskiego o "napełnianiu Polakom kieszeni".

Kiedy na wiosnę zeszłego roku przez 40 dni na sejmowych posadzkach koczowały osoby niepełnosprawne oraz ich opiekunowie, domagając się 500 zł miesięcznie dla dorosłych niepełnosprawnych, niezdolnych do samodzielnej egzystencji, wpadła do nich z wizytą rzeczniczka rządu, Joanna Kopcińska.

Posiedziała, pokiwała głową, po czym uświadomiła dziennikarzy, że "żywa gotówka nie rozwiąże problemów niepełnosprawnych". Choć przecież, zdaniem PiS-u, takie samo 500 zł rozwiązuje problemy wielu polskich rodzin! Ale przecież nie o logikę tutaj chodzi. Tylko o to, by dać tam, gdzie się to zwróci przy urnie. Tak, to korupcja polityczna. I, niestety, może być skuteczna, już tej jesieni.