Jest jeden powód, dlaczego katastrofalny szczyt Trumpa i Kima powinien obchodzić Polskę i Polaków

Marcin Bosacki
senator RP, wiceprzewodniczący senackiej Komisji Spraw Zagranicznych i Unii Europejskiej, ambasador RP w Kanadzie w latach 2013-2016
Co to nas obchodzi? Jakie ma to dla Polski znaczenie, że prezydent USA poleciał 13 godzin na drugą stronę globu, porozmawiał z dyktatorem Korei Północnej godzin trzy – i nie uzyskawszy nic wrócił?
Fot. Twitter.com/SecPompeo
Przecież rakiety Kim Jong Una z ładunkami nuklearnymi, choć są już w stanie dolecieć do zachodniego wybrzeża USA i tak nie raczej nie będą wysłane na Polskę, ani nawet Europę.
Jest jeden powód, dlaczego nieudany szczyt Trump – Kim powinien nas jednak żywo obchodzić. Jeszcze mocniej objawił sposób uprawiania polityki przez najpotężniejszego człowieka na świecie – a jednocześnie jedynego sojusznika aktualnego rządu Rzeczypospolitej. Albo mówiąc ściślej – jedynego jej protektora.

Najkrócej o tym, co się w Hanoi naprawdę stało.

Według oficjalnych wersji, Kim i Trump rozstali się bez porozumienia, bez wspólnego zapowiadanego obiadu, a nawet bez pożegnalnego uścisku dłoni przed kamerami – bo jeden nie chciał zakończyć całego programu atomowego – a drugi nie chciał od razu znieść wszystkich sankcji.


Ale takie decyzje od początku były skrajnie mało realne. Wszelkie porozumienie z Koreą Północną o zamrożeniu programu nuklearnego i stopniowym (weryfikowanym inspekcjami!) demontażu arsenału i instalacji atomowych musi być stopniowe. Kłopot w tym, że państwo Kimów nigdy tych umów nie dotrzymało.

Już przed szczytem w Hanoi było sporo sygnałów, że Kim i teraz kręci. Z najważniejszym – na poprzednim, pierwszym szczycie w Singapurze 9 miesięcy temu dyktator obiecał, że dostarczy Amerykanom pełen wykaz swego arsenału. Nie wywiązał się nawet z tego.

Dlaczego więc, mimo tego, że szczyt de facto nie był przygotowany, Trump zdecydował się do Hanoi polecieć, ryzykując – co się stało – powrót z podkulonym ogonem przez pół świata?

Odpowiedzi są trzy. Wszystkie w jakimś stopniu prawdziwe – i wszystkie dla nas ważne.

Po pierwsze – Trump ufa tylko sobie. Wierzy w swą wielkość, zwłaszcza jako negocjatora – i traktuje politykę nie jako sztukę osiągania celów dla kraju, ale jako szukanie poklasku dla siebie, jako teatr.

W Singapurze rok temu poklask przyniósł sam fakt pierwszego takiego spotkania w historii (choć konkretów brakło). Teraz przedstawienie miało zapewnić podpisanie porozumienia (nawet jeśli potem jego realizacja byłaby arcytrudna). To zawiodło, bo Kim, zapewne, chciał za dużo, a Trump (patrz punkt drugi) szczególnie teraz musiał pokazać się jako zwycięzca.

Wobec innych krajów, w tym Polski, Trump postępuje podobnie. Pamiętacie Państwo jego wizytę w Warszawie półtora roku temu? Prezydent zyskał wtedy fajne obrazki wiwatującego tłumu, co z tego, że zwiezionego autobusami przez PiS. Co zyskała Polska? Na kolejnym teatralnym widowisku rządu Trumpa w Polsce, niedawnym szczycie antyirańskim, Polska straciła – i politycznie na Bliskim Wschodzie, i wizerunkowo.

Po drugie – Trump im słabszy w kraju, tym bardziej skłonny do ryzyka na arenie międzynarodowej.
Szczyt w Hanoi odbywał się dokładnie w momencie, gdy były prawnik Trumpa oskarżał go w Kongresie USA o to, że jest przestępcą (podał pięć zarzutów) i tuż przed tym, gdy specjalny prokurator ogłosi wyniki śledztwa w sprawie związków sztabu wyborczego prezydenta z Rosjanami.

Naturalnie – każdy prezydent USA i każdy polityk na świecie czasem wykorzystuje politykę zagraniczną, by odwrócić uwagę od kłopotów wewnętrznych. U Trumpa kłopot jest w tym, jak mocno jest skłonny to robić. Jak mocno dla niepewnych zysków wizerunkowych ryzykuje interesy kraju. Jak duży chaos to powoduje.

Każdy obcy rząd, w tym Polski, musi i skrajną teatralność, i skłonność do ryzyka Trumpa brać pod uwagę, planując dziś politykę wobec USA.

Po trzecie – otoczenie prezydenta USA nie jest spójne. To też zwiększa ryzyko chaosu polityki Ameryki, tak jak w Hanoi.

Od miesięcy było wiadomo, że w rządzie USA są i zwolennicy, i przeciwnicy kolejnego szczytu. Za był sekretarz stanu (minister dyplomacji) Mike Pompeo, przeciw – doradca ds. bezpieczeństwa narodowego John Bolton - i obaj stali na czele sporych frakcji. Już przed szczytem ci drudzy ostrzegali (też przeciekami do mediów), że może on się skończyć fiaskiem lub złą, korzystną tylko dla Kima, umową. Do tego ostatniego na szczęście nie doszło.

Układając się dziś z Ameryką trzeba brać pod uwagę te fundamentalne różnice wokół Trumpa. One w każdej administracji USA istnieją, ale u Trumpa – znów – są bardziej szkodliwe. Bo nie spaja tej administracji żadna przemyślana strategia obecności Ameryki w świecie. Bo arcyważne decyzje są wypadkową tego, kto przekona prezydenta do lepszego obrazka w telewizji czy bardziej połechce jego ego.

Rząd PiS próbuje grać na podziałach w otoczeniu Trumpa, negocjując zwiększoną obecność wojsk USA w Polsce. Ostatnio puszcza przecieki, że "zły" był sekretarz obrony Mattis, który odszedł w grudniu, a teraz "dobrzy" w otoczeniu Trumpa tysiące amerykańskich chłopców nam podeślą. A przy okazji „"ą szanse", ze znów odwiedzi nas sam prezydent...

W to ostatnie chętnie wierzę – zwiezieni autobusami aktywiści PiS to jedna z ostatnich w świecie publiczności, która Trumpa będzie oklaskiwać. Może mu się przydać. Ale taki sposób robienia interesów z Ameryką Trumpa nie przyniesie Polsce trwałych korzyści.

Naturalnie, Polska, jak każdy kraj, musi układać się z każdą Ameryką – także tą Trumpa. Ale trzeba pamiętać o trzech rzeczach:

Trzeba to robić ostrożnie – bo Trump jest dziś prezydentem słabym i nieprzewidywalnym.

Trzeba budować szersze poparcie w USA, zwłaszcza z demokratami i elitami polityki zagranicznej Waszyngtonu – bo Trump nie gwarantuje trwałości ustalonych z nim rozwiązań.

Trzeba mieć inne niż Ameryka opcje, w wypadku Polski europejskie – by nie być zbyt od Trumpa zależnym.

Kłopot dla Polski w tym, że polityka PiS łamie te wszystkie zasady.