Będzie miał co robić, tylko nic nie osiągnie. Czym "bez języka" zajmie się w Brukseli Brudziński?
Nie bez powodu Parlament Europejski nazywają Wieżą Babel. Mieszają się tam języki, narodowości i kultury całej Europy. Jednak nawet w takim miejscu wypada znać język inny niż własny. Teoretycznie można bez niego pracować, w praktyce nie jest już tak różowo. – Nieznajomość języka angielskiego odbiera się ze zdziwieniem – mówi w rozmowie z naTemat były europoseł Marek Migalski. A europoseł PO Dariusz Rosati dodaje, że taka osoba po prostu nie będzie czynnym parlamentarzystą.
Przykład swoich językowych braków dał na dniach choćby Joachim Brudziński. Polityk, który zarzeka się, że jeśli zdobędzie mandat europosła, w Brukseli naprawdę zostanie (czyt. nie odda nikomu swojego mandatu "na Biedronia"), z angielszczyzną jest zupełnie na bakier.
Wystarczyło jedno pytanie dziennikarki Monitora Szczecińskiego, które zostało zadane po angielsku, żeby Brudziński całkowicie skapitulował. Najpierw w ogóle nie odpowiedział na pytanie w tym języku, później już na korytarzu (i po polsku) nie chciał mówić, jak się mają sprawy z jego znajomością angielskiego.
W Wieży Babel już przywykli
Teoretycznie jednak to żaden problem, bo Unia Europejska to przecież tygiel języków, narodowości i kultur. Na miejscu na stałe pracuje jednak 350 tłumaczy, a w razie potrzeby w Europarlamencie może pojawić się jeszcze dodatkowych… 400. Nie ma więc obaw, że europoseł z Malty nie zrozumie europosłanki z Finlandii. Tylko w czasie posiedzeń plenarnych pracuje zespół 60 tłumaczy.
Z drugiej strony brak takiej jest umiejętności jest dla wielu zaskakujący. – Nieznajomość języka angielskiego jest odbierana w Europarlamencie ze zdziwieniem. Można się ratować jeszcze znajomością języka francuskiego, bo one są używane, powiedzmy, w jednakowym zakresie. Ale jeśli europoseł zapytany o coś po angielsku odpowiada machaniem ręki, to jest to niezręczne – mówi dr Marek Migalski, były europoseł. – Oczywiście można się prześlizgnąć przez te pięć lat bez znajomości języka. Są tacy politycy – dodaje politolog.
Problem dostrzegają też w samej Unii. Choć teoretycznie swoboda wypowiedzi gwarantuje możliwość przemawiania w swoim ojczystym języku, a język każdego unijnego państwa jest urzędowy, to w Brukseli zachęcają do nauki języków. – Są do tego dopłaty, wysyłają choćby na wakacje, gdzie można się uczyć języków – twierdzi Migalski.
Co więc może (albo czego nie może) europoseł, który mówi tylko po polsku?
Sala obrad plenarnych w Brukseli.•Fot. Tomasz Waszczuk / Agencja Gazeta
Czyli codzienność europosła, to co widzimy w telewizji na zdjęciach ze Strasburga czy z Brukseli. Praca europosła rozumiana w ten sposób bez znajomości języka jest oczywiście jak najbardziej możliwa.PRACA W KOMISJACH I SESJACH PLENARNYCH: TAK
A to dlatego, że – jak już wspomnieliśmy wyżej – w Europarlamencie nad komunikacją cały czas czuwa cały sztab tłumaczy. Na bieżąco tłumaczone są wystąpienia, więc każdy wie czego dotyczy rozmowa i nad czym głosuje.
– W Parlamencie Europejskim funkcjonują 24 oficjalne języki i parlament dostarcza tłumaczeń podczas posiedzeń komisji, sesji plenarnych, grup politycznych – wyjaśnia Dariusz Rosati, europoseł PO.
Tylko że w pracy europosła tak naprawdę nie o to chodzi. – Najistotniejsze w Europarlamencie są tzw. działania kuluarowe – mówi wprost Migalski.
– To właśnie w kuluarach dochodzi do najważniejszych ustaleń. I naprawdę ciężko coś wynegocjować, coś zyskać, bez znajomości języka – zauważa były europoseł.DZIAŁANIA KULUAROWE: NIE
Wystarczy spojrzeć do… mediów. W sieci roi się od informacji o rozmowach w kuluarach na najróżniejsze tematy. To właśnie te dyskusje nadają tempo unijnym pracom. Przykłady? Już w 2016 roku, kiedy trwała pierwsza kadencja Donalda Tuska jako szefa Rady Europejskiej, w kuluarach miały trwać rozmowy o jego ewentualnej drugiej kadencji. Informowało o tym choćby TVP Info.
Pod koniec zeszłego roku Jarosław Gowin z dumą mówił, że choć Polska jest publicznie krytykowana przez inne kraje członkowskie UE, w tych mistycznych kuluarach politycy mieli mówić, że "mieliśmy rację w sprawie imigrantów".
Oczywiście teoretycznie w kuluarach taki europoseł Brudziński mógłby rozmawiać i bez znajomości języków obcych – nic bowiem nie stoi na przeszkodzie, żeby poruszał się po Brukseli czy Strasburgu z tłumaczem, który będzie za nim podążał jak cień.
Tylko że inni politycy – którzy język angielski czy francuski znają – mogą nie być chętni do takiej rozmowy. I nawet nie chodzi o wierność tłumaczenia, które może być bardzo dobre. Chodzi o zaufanie i obecność tej trzeciej, "zbędnej" osoby.
– To właśnie raczej kwestia zaufania, nie wszystkie polityczne kwestie będą rozpatrywane przy tłumaczach. W polityce niezwykle istotne są działania zakulisowe, utrzymywanie relacji z innymi, budowa zależności i powiązań – przekonuje Migalski i zwraca uwagę, że bez znajomości wspólnego języka takie działania będą po prostu niemożliwe.
– Rzeczywiste negocjacje toczą się jednak w kuluarach, w gabinetach poszczególnych posłów, przy kawie w kawiarni czy barze, gdzie spotykają się posłowie pracujący nad danym tematem. To tam trzeba negocjować, argumentować, kłócić się. W takiej sytuacji brak znajomości języka jest właściwie dyskwalifikujący – dodaje Rosati.
Jak zwraca uwagę, niby można próbować działać tak z tłumaczem, ale to po prostu nie to. – Można oczywiście wybrać się na takie spotkanie z tłumaczem i przekazać swoje stanowisko, ale to za mało. Nie da się w ten sposób skutecznie forsować swojego stanowiska. Negocjacje to umiejętność pozyskiwania poparcia, budowania sojuszy wokół określonych spraw. Posłowie, którzy znają języki, mają o wiele większą skuteczność w takich działaniach. Poseł-niemowa niewiele wskóra – wyjaśnia.
Zresztą: zanim zaczniemy negocjować, warto się w ogóle poznać. – Ogromną rolę w Parlamencie Europejskim odgrywają kontakty osobiste. Prosta rozmowa między dwoma politykami: kim byłeś, co robiłeś, jakie masz doświadczenia, czy znasz mój kraj. Tego nie da się zrobić z tłumaczeniem, bo nie ma tego bezpośredniego kontaktu. Inny poseł nie otworzy się na osobę nieznającą języka, nie nawiąże tych relacji. Tylko się pouśmiechają do siebie w windzie – tłumaczy Rosati.
Wbrew pozorom w Brukseli jednak nie wszędzie można się pojawić z tłumaczem. Spotkaniem, gdzie po prostu trzeba znać język angielski, jest tzw. trilog.WAŻNIEJSZE FUNKCJE: NIE
– To negocjacje między Parlamentem Europejskim, Komisją Europejską i Radą Unii Europejskiej, które stanowią ostatni etap negocjacji po przyjęciu jakiejś legislacji w parlamencie – mówi Rosati.
Jak wyjaśnia polityk, taki trilog to już wyższa szkoła jazdy. – Na takie spotkanie idzie z PE sprawozdawca główny plus sprawozdawcy cienie. To już jest bardzo zaawansowana dyplomacja polegająca na negocjowaniu ostatecznego kształtu danego aktu prawnego. Z jednej strony mamy profesjonalną Komisję Europejską z urzędnikami mówiącymi w wielu językach, z drugiej strony jest Rada, która ma swoje wielkie zaplecze, gdzie zawsze przychodzi prezydencja i te osoby zawsze znają języki. I tutaj wyobraźmy sobie sprawozdawcę, który ma ważne dossier i nie zna żadnego języka. Tak się po prostu nie da pracować – przekonuje.
Drugi przykład dotyczy prac parlamentarnych – spotkań sprawozdawców i sprawozdawców cieni.Teoretycznie poseł który jest sprawozdawcą ale nie zna języka, może się oczywiście formalnie domagać, że przyjdzie z tłumaczem, ale takie negocjacje trwają długo, z tłumaczem nie będzie czasu się dogadać, a wiele szczegółów można przeoczyć.
– Polega to na tym, że dane sprawozdanie jest przyznawane powiedzmy posłowi X, a każda grupa polityczna wyznacza sprawozdawcę cień. I toczą się negocjacje. Sprawozdawca X przygotowuje sprawozdanie, a sprawozdawcy cienie z innych grup starają się wprowadzić zmiany stosownie do własnych interesów politycznych. Takie spotkania, a jest ich wiele, także odbywają się bez tłumaczy – wyjaśnia Rosati.
Jerzy Buzek był przewodniczącym PE w latach 2009-2012.•Fot. Wojciech Olkuśnik / Agencja Gazeta
Delegacje w Brukseli dzielimy na dwa rodzaje. Na te, które nam wszystkim "od razu przychodzą do głowy", oraz na ukonstytuowane grupy posłów, które mają na celu poszerzanie współpracy z parlamentami państw nienależących do UE, innymi regionami świata czy regionami.DELEGACJE: TAK
Marek Migalski był zaangażowany w prace choćby Delegacji do spraw stosunków z Białorusią. W takiej pracy można korzystać z tłumacza, z tłumaczem można też pojechać w "zwykłą" delegację – tyle że trzeba już za to zapłacić. Czyli tutaj problemu raczej nie ma.
Jedna jedyna rzecz, która Brudzińskiemu (czy jakiemukolwiek innemu europosłowi, który zna tylko język ojczysty) przyjdzie naprawdę łatwo.PRACA W OKRĘGU WYBORCZYM: TAK
Europoseł czas pracy dzieli bowiem między Strasburg, Brukselę oraz swój okręg – jest zobligowany do pracy na rzecz swoich wyborców i znaczącą część swojego czasu spędza właśnie w kraju. Czyli w przypadku obecnego szefa MSWiA byłby to okręg nr 13. Pokrywa on dwa województwa: zachodniopomorskie oraz lubuskie.
Można, ale po co?
I takie właśnie pytanie powinno sobie zadać wielu kandydatów do PE. Z powyższego zestawienia łatwo wywnioskować bowiem, że mimo wszystko każdy europoseł w Brukseli po prostu ma co robić. Niezależnie od tego czy zna języki obce czy nie. Oczywiście jeśli będzie chciał się czymś zająć.
Nietrudno jednak zauważyć, że w kwestiach, które się naprawdę liczą, jest już gorzej. Taka praca będzie więc skrajnie nieefektywna. Na wszystkim cieniem kładzie się bowiem wspomniana obecność w kuluarach. Dla europosła najważniejsza jest praca zakulisowa. Wielu polskich kandydatów do Europarlamentu z tą kwestią sobie nie poradzi.
– Są delegacje, w których tradycyjnie mało kto mówi po angielsku. W znajomości języka przodują Skandynawowie, Holendrzy, także Niemcy – nic dziwnego, że są bardzo skuteczni. Wśród polskich posłów niestety są tacy, którzy nie tylko nie mówią w żadnym obcym języku, ale i po polsku nie mają wiele do powiedzenia. To oczywiście osłabia pozycję naszego kraju w Parlamencie Europejskim – podsumowuje Rosati.