"Krzywdziłem rodzinę. Żeby pić, brałem urlop". Dziennikarz Wojciech Czuchnowski szczerze o alkoholizmie

Aneta Olender
Wiedziałem, że to jest złe, ale się buntowałem, bo przecież mogłem się dzięki temu wyluzować, mogłem się fajnie poczuć – Wojciech Czuchnowski, wieloletni dziennikarz "Gazety Wyborczej", w szczerej rozmowie z naTemat opowiada o swoim alkoholizmie. Choć nie pije już od ponad sześciu lat, nadal obawia się choroby.
Wojciech Czuchnowski szczerze o nałogu alkoholowym Fot. Przemek Wierzchowski / Agencja Gazeta
Kiedy zdałeś sobie sprawę, że masz problem?

Z tego, że picie jest dla mnie niebezpieczne, zdawałem sobie sprawę od samego początku, czyli od momentu, kiedy sięgnąłem kiedyś po alkohol. Pochodzę z typowo polskiej rodziny, od pokoleń alkoholowej. W mniejszym lub większym stopniu, ale jednak alkoholowej.

W latach 80. i 90. była już taka świadomość, że obciążenie genetyczne odgrywa w tej kwestii dużą rolę. Dlatego przez jakiś czas przykład najbliższej rodziny odrzucał mnie od alkoholu. Potem oczywiście, tak jak każdy pijak, uznałem, że potrafię inaczej, lepiej. 


Wypieranie prawdy trwało jednak dosyć długo. Dopiero w 2000, 2001 roku uznałem, że naprawdę mam problem. Wtedy po raz pierwszy zdarzało mi się tracić kontrolę nad piciem. Piłem więcej niż zaplanowałem. Piłem częściej. Zawalałem różne rzeczy.

Nazwałeś siebie wprost: "pijak". To mocne słowo. 

Przyznanie się jest bardzo ważnym elementem terapii. Właściwie można powiedzieć, że jest to niezbędny element terapii i walki z nałogiem. Dopóki ktoś się sam przed sobą nie przyzna, to nie będzie w stanie sobie poradzić ani pójść dalej. 

Co zrobiłeś wtedy, kiedy uznałeś, że masz problem?

Postanowiłem, że na próbę, czyli przez rok, nie będę pił. Teraz już wiem, że jest to pewien mechanizm nagrody. Na zasadzie "teraz nie tknę alkoholu, a potem się napiję i będę pił w sposób kontrolowany".

Udało mi się. Miałem roczną przerwę. Potem następował ten wymarzony okres kontrolowanego picia i w momencie, kiedy jednak traciłem nad tym kontrolę, to znowu robiłem sobie przerwę. Tak było chyba nawet ze trzy razy. Dziś mogę powiedzieć, że to wszystko było jedną wielką ściemą i zakłamywaniem rzeczywistości.

Byłeś na siebie zły za to, że mimo prób znowu tracisz kontrolę?

Przede wszystkim byłem zły na to, że nie mogę pić jak inni. Myślałem sobie: "jak to?" Przecież to jest takie fajne. Taki super styl życia, który można odnaleźć w wielu przykładach filmowych czy literackich. Tak przecież funkcjonują bohaterowie tych opowieści. Policjant, prywatny detektyw, artysta, który cały dzień spędza za barem, a później tworzy. Dokonuje wielkich rzeczy. 

Ze mną było jednak trochę inaczej. Miałem akurat taki problem, że po alkoholu wszelkie siły twórcze mnie opuszczały. Nawet myślę, że to mnie trochę uratowało. Nie piłem w pracy, ponieważ jakakolwiek dawka alkoholu sprawiała, że nie potrafiłem napisać nawet zdania. 

Było mi żal i byłem zły. Przecież tysiące osób codziennie wypija kilka piw lub szklaneczkę whisky i tak funkcjonują, więc dlaczego ja nie mogę? Zastanawiałem się dlaczego ja co jakiś czas tracę kontrolę i zamiast wypić trzy piwa, to wypijam dziewięć i następnego dnia nie idę do pracy.

To był bardzo długi okres, kiedy się buntowałem przeciwko temu, że mam problem. Wiedziałem, że go mam, ale byłem po prostu na to wkurzony.

Pracę też zawalałeś?

Udawało mi się utrzymywać pewien balans. Każdy pijak czy alkoholik, w zależności kto jak to nazywa, stawia sobie za cel picie w taki sposób, aby utrzymywać się na powierzchni, dlatego  jest mistrzem planowania. Odpowiednio ustawia priorytety, czyli picie, pracę i życie rodzinne. Pamiętajmy jednak, że to picie jest najważniejsze, ale np. bez pracy nie ma picia, bo nie ma na to pieniędzy.

Bez rodziny picia też może nie być, bo powiedzmy tracisz dom i pracę i lądujesz pod mostem. Wtedy już tak fajnie nie jest, dlatego właśnie picie wymaga pewnego komfortu. Mi udawało się w tej rzeczywistości jakoś poruszać. Kiedy czułem, że przychodzi taki dzień, że napiję się więcej, na tyle dużo, że następnego dnia nie będę mógł funkcjonować, to brałem wolne.

Poza tym starałem się to też robić w takich dniach, gdy miałem mniej obowiązków. Pomagało mi też to, że ponad pół tygodnia spędzam w Warszawie z dala od rodziny, więc nikt z moich bliskich mnie nie widział. Nikt nie wiedział co robię. 

W tym czasie była tylko jedna sytuacja, że przyszedłem do pracy pod wpływem alkoholu, bo akurat musiałem. Szef mnie zobaczył i powiedział, żebym lepiej wrócił do domu. Ten jeden raz potraktowano tak, jak traktuje się takie przypadki w wielu miejscach: "No zdarzyło się chłopu, ale ok nie ma sprawy".
Wojciech Czuchnowski alkoholu nie pije już od ponad 6 lat.Fot. archiwum własne
Myślałeś sobie tak: piję, jestem tym rozczarowany, więc piję dalej, żeby np. zagłuszyć wyrzuty sumienia?

W mojej głowie były dwie myśli. Z jednej strony myślałem, że to jest złe, a z drugiej, że to jest dobre.

Co ci dawało picie?

Teraz po latach zupełnie nie wiem, co mi to dawało. Piłem w bardzo specyficzny sposób. Nie było to picie towarzyskie. Jedynie czasami w konfiguracji jeden na jeden, ale zawsze w domu. 

Wiedziałem, że to jest złe, ale się buntowałem, bo przecież mogłem się dzięki temu wyluzować, mogłem się fajnie poczuć. To jest śmieszne co powiem, ale ja upijając się po prostu sobie siedziałem i najczęściej czytałem książki albo oglądałem seriale na DVD.

Czyli to nie było coś, co pewnie sobie wyobrażamy: picie w knajpie, zataczanie się na ulicy?

Nie, nie. Zawsze na tyle bezpiecznie, żeby nie znaleźć na ulicy czy coś w tym stylu. Tak było przez cały okres picia. Dziś sporo wiem o ludziach, którzy zmagają się z tą chorobą. Wiele osób ma np. syndrom telefonisty, czyli wydzwaniają do wszystkich albo gdzieś łażą po znajomych i się naprzykrzają. 

Jest też wiele ryzykownych zachowań, takich jak choćby jazda samochodem. Mam przyjaciela, który mówi, że nie ma problemu alkoholowego, natomiast kiedy wypije, to trzeba mu zabierać kluczyki, bo wsiada wtedy do auta i kompletnie mu odwala. 

A ja po prostu siedziałem w domu i oglądałem filmy i byłem szczęśliwy, że siedzę sam i nikt mi nie przeszkadza. To było takie odurzanie się. 

Teraz dopiero przyszła jakaś refleksja?

Teraz tak, bo nie pijąc robię właściwie to samo. Wtedy jednak nie wyobrażałem sobie, że może to wyglądać inaczej.

Powiedziałeś, że pochodzisz z rodziny alkoholowej. Kto z twoich najbliższych pił? 

Moja mama miała problem alkoholowy. Z ojcem od zawsze miałem słaby kontakt, właściwie go nie utrzymuję, ale wiem, że i on za kołnierz nie wylewał. Kiedy miałem 12 lat i po raz pierwszy, i chyba jedyny, pojechałem do niego do Rzeszowa, to usiłował mnie napoić wódką. Wtedy spróbowałem jej pierwszy raz, ale oczywiście bardzo mi nie smakowała. Ojciec chciał w ten sposób zrobić ze mnie prawdziwego mężczyznę. 

Bałem się tej bardzo świeżej historii rodzinnej. Rodzina z obu stron pochodzi ze wsi lub z małego miasteczka. Widziałem jak tam ludzie piją i co alkohol z nimi robi. 

Przeżywałeś alkoholizm mamy?

Bardzo. To był wstyd, dlatego też starałem się w relacjach z moją rodziną unikać takich historii, jak z moją mamą. Czyli np. tego, że ludzie widzieli, że wszyscy o tym mówili.

Byłeś wyczulony na alkohol? Rodzina po jakimś czasie bardzo szybko orientuje się, że ktoś bliski coś wypił. Wystarczy jedno piwo i już to widzą.

Tak, ja tak miałem w przypadku mojej mamy. Gdy dzwoniła, miałem alkomat w uchu. Wiedziałem, że coś jest z nią nie tak.

Kiedy ten strach powodowany twoimi doświadczeniami z dzieciństwa przestał ci doskwierać na tyle, że sam sięgnąłeś po alkohol?

Trzeba przenieść się już na grunt mojego rodzinnego domu. To też było typowe. Najpierw wspólne imprezy z żoną, później wieczorem piwko, jakieś wino, szalone weekendy. Jednak w pewnym momencie żona, tak jak to często bywa z partnerami pijaków, zaczęła z tego rezygnować, odpuszczać i patrzeć coraz większymi oczami na to, co ja robię. Widziała, że z jednego piwa zrobiły się trzy, a później cztery i że jest coraz gorzej.

Ona zdecydowanie unikała picia ze mną, a ja piłem coraz więcej. Na to się nałożył moment, kiedy w 2004 roku pojechałem do Warszawy, a rodzina została w Krakowie i wtedy można powiedzieć "hulaj dusza". 

To był akurat ten rok, kiedy sobie powiedziałem, że nie będę pił, a później będę kontrolował picie. Miało być super, bo przecież miałem doskonałe warunki do tego, aby nikt się mnie nie czepiał.

Przez wiele lat utrzymywałem taki system, że w Warszawie piłem, a w Krakowie nie piłem. Żona teraz mi mówi, że bardzo często przez telefon wyczuwała, że coś jest nie tak, chociaż ja się bardzo starałem. Dowodów nie miała. Nie wiedziała, że to jest na co dzień.

To jest tylko stereotyp, że dziennikarze są bardziej narażeni na problem alkoholowy? Praca pod presją czasu, stres...

To jest w ogóle bardzo ciekawe zagadnienie, które mnie interesuje, a jest do dzisiaj nie do końca opisane. Wspomniał o tym ostatnio Wojtek Maziarski w nowej edycji swojej książki "Jak feniks z butelki".  Pisze o fizjologicznym i chemicznym aspekcie uzależnienia.

Do czego zmierzam... Pytanie, czy dziennikarze, chirurdzy, prokuratorzy, policjanci są bardziej narażeni na alkoholizm? Nie do końca. W podtekście tego pytania jest jeszcze jedno pytanie: dlaczego ten ktoś w ogóle pije? Alkoholicy wyliczają cały szereg powodów, bo żona go zdradziła, bo żona go zostawiła, bo ma kochankę, bo kredyt, bo rozbił samochód, pies mu umarł, wujek mu zachorował, bo mama ma raka, córka ma niefajnego chłopaka, no i wreszcie, że ma stresującą pracę

Można tak wymieniać i wymieniać. To spektrum jest gigantyczne, a podobnie, a nawet i jeszcze gorzej, jest jeśli weźmiemy pod uwagę kwestię zawodową.

W przypadku chirurgów to są przecież ciężkie operacje, odpowiedzialność. Dziennikarze muszą pracować pod presją czasu. Mam tylko jedno zastrzeżenie. Gdyby tak było, że tego typu praca i wszelkie stresy wywołują alkoholizm, to właściwie wszyscy, którzy mają jakiś problem, by pili. Tymczasem pije tylko pewien odsetek ludzi, którym np. umarła mama albo których ktoś z bliskich zachorował. Pije tylko pewien odsetek chirurgów, dziennikarzy, ludzi, którzy mają duży kredyt do spłacenia i nie mogą sobie poradzić.

Oczywiście, stres jest istotnym czynnikiem stymulującym, ale – i Maziarski to przypomniał – naukowcy praktycznie nie zbadali fizjologicznych podstaw uzależnienia. Wiadomo tylko, że około 10 proc. populacji jest podatne na nałóg. 

Coś jest takiego w mózgach i w fizjologii niektórych, że tworzą się w ich organizmach specyficzne konfiguracje białkowe, które sprawiają, że odczuwają nadmierne pragnienie alkoholu, później głód alkoholu, a później już nie mogą żyć bez tego alkoholu.  

Kiedyś miałem rozmowę z moim przyjacielem, podczas której też narzekałem, że to mi nie wyszło, że tamto mi nie wyszło, że praca, rodzina, że mam duże raty do spłacenia. On mi wtedy powiedział: "Ale Wojtek, ty pijesz obojętnie, czy się martwisz, czy świętujesz, czy nic się nie dzieje. Ty pijesz zawsze".

Ten aspekt jest mało zbadany i w dużym stopniu nie jest doceniany. Nawet przy terapiach antyalkoholowych bardzo mocno zwraca się uwagę, aby człowiek z taką chorobą nie wchodził w pewne skrajne sytuacje, żeby nie był głodny, zły. Wtedy właśnie może zacząć pić. A to jest tak naprawdę tylko stymulator… Większa podatność na nałóg tkwi gdzieś głębiej, w fizjologii niektórych z nas.

Twoja rodzina cierpiała?

Tak. Zdecydowanie tak. Chociaż oczywiście przypominając sobie sceny z mojego rodzinnego domu, kiedy byłem dzieckiem oraz to, co widziałem u kolegów i koleżanek, starałem się nie pić przy żonie i dzieciach. 

Wytworzyłem sobie taki mit, że oni tego nie widzą, ale oni oczywiście widzieli wszystko. Dostrzegali to. Nawet jeżeli moje picie polegało na tym, że napiłem się i poszedłem spać, to byłem dla nich takim nieprzytomnym zezwłokiem.

Czuli, że mnie tracą, żona męża, a dzieci ojca. Nie było na szczęście agresji i awantur pod wpływem alkoholu, ale był i widok ojca i męża, który nic innego nie robi tylko śpi. 

Były rozmowy?

Najpierw obiecywałem, że to już więcej się nie powtórzy, później miałem okresy niepicia. Krzywdziłem ich. Próbowałem później o tym rozmawiać z moimi dziećmi, ale to są bardzo ciężkie rozmowy. Mam jednak nadzieję, że było przynajmniej trochę tych dobrych chwil, że nie zapamiętali mnie nie tylko z tych złych.
Alkoholik to egoista?

Oczywiście, że tak. Egoista, tylko że jego ego, to nie jest jego ego. Na tym polega ten absurd, który sobie dopiero uświadamiasz, kiedy przestajesz pić. Zdajesz sobie sprawę, że wcześniej żyłeś po to, aby pić, że to był jedyny taki element w twoim życiu, z którego bardzo trudno było zrezygnować. 

Alkoholik to również kłamca. Wymyśli każdy pretekst, żeby się napić. Znam człowieka, który mając już świadomość choroby alkoholowej upił się, a potem tłumaczył: "tak, jestem alkoholikiem, to jest choroba, ona ma nawroty i ja mam właśnie nawrót". Absurd? Być może, ale nie dla pijaka, który szuka pretekstu, by się napić.

Pijak kłamie, oszukuje, również samego siebie. W książce "Pod wulkanem" Malcolma Lovrego, główny bohater mówi do partnerki: "wyjedziemy, skończę z alkoholem, będę pił tylko piwo”. On w to wierzy...

Kiedy przyszedł ten moment, kiedy zdecydowałeś, że z tym kończysz?

Kiedy przyszedł ten moment, kiedy wiedziałem, że będę musiał z tym skończyć tak?

Tak.

Dokładnie nie wiem, co takiego się stało. Większość sytuacji ważnych w życiu i w historii też nie dzieje się tylko z jednego powodu. Coś musiało się takiego wydarzyć, że byłem gotowy, że uznałem, że kroczę ku drodze do zatracenia, a katalizatorem było to, że wreszcie miałem wpadkę w pracy.

Jaką?

Kiedy piłem, to zawsze mówiłem, że nie mogę przyjść, coś tam robię i biorę urlop. Na wszelki wypadek wyłączałem oczywiście telefon. Któregoś dnia zapomniałem tego zrobić i zadzwonił mój szef Piotr Stasiński, a gdy odebrałem, sądząc, że mówię składnie i spójnie, mówi do mnie: "Wojtek, ty jesteś pijany. Natychmiast masz u mnie się zjawić". 

Wpadłem w panikę, nie wiedziałem co mam zrobić. Chyba jestem dosyć strachliwym człowiekiem, a poza tym Piotr jest dla mnie wielkim autorytetem, więc to, co powiedział, zabrzmiało tak, jakby ojciec tak do mnie powiedział.

Spakowałem manatki i zameldowałem się u niego. Usłyszałem wtedy: "Jedziesz teraz do domu do Krakowa, rozmawiałem już z twoją żoną, masz podjąć leczenie i wracasz tutaj jak będzie wszystko z tobą ok".

To chyba duże szczęście, że ktoś kto to zobaczył, tak właśnie zareagował.

Tak, dostałem szansę. Od tego czasu, kiedy Piotr mi tak powiedział i pojechałem do Krakowa, nie piję.

A żona, jak wtedy zareagowała?

Ona już miała namierzonego lekarza, do którego miałem się zgłosić. Poszedłem na terapię. Trwała sześć tygodni, nie musiałem ich spędzić w szpitalu, po prostu codziennie chodziłem na zajęcia grupowe.

Bałeś się tego, albo wstydziłeś?

Nie, ponieważ przez te wszystkie lata, kiedy miałem świadomość problemu, zdarzało mi się chodzić na spotkania AA. Dla mnie to było przede wszystkim takie wyciszające. Sześć tygodni oderwania się od pracy, od rzeczywistości, takiej refleksji nas sobą. 

Ulgi?

Nie wiem dlaczego akurat tym razem, to był chyba czwarty raz, powiedziałem sobie, że już nie będzie tak, że nie wrócę do alkoholu. Powiedziałem sobie, że to się musi skończyć. 

Proces wychodzenia z nałogu musi być bardzo trudny. 

To jest bardzo trudne. Każde wychodzenie z tego ma charakter indywidualny. Ja na szczęście nigdy nie miałem wielkich problemów z odstawieniem. Czyta się, mówi i wie o sytuacjach, kiedy ludzie po odstawieniu przez wiele dni cierpią. Mają taki syndrom jak po odstawianiu narkotyków.

Problemem jest też oczywiście utrzymanie tego stanu bez alkoholu. Pojawia się syndrom, który ma wielu niepijących alkoholików, czyli syndrom życia ze ściśnięta dupą, czyli życie w ciągłym napięciu. Na szczęście i to mnie nie dotyczy.

Przez tych sześć lat, kiedy nie piję, chyba dwa razy zdarzyło mi się, że miałem ochotę się napić i to też nie wiązało się z żadnym stresem, tylko po prostu z tym, że było lato i że ludzie piją piwo z oszronionych szklanek. Przypomniałem sobie, jakie to jest fajne. 

To też pokazuje, jaka to jest podstępna choroba. Może cię dopaść w każdej chwili. Nie wiesz kiedy ci ta ochota przyjdzie, nie wiesz czy sięgniesz i co się stanie, kiedy jednak to zrobisz.  Czasami nawroty są bardzo niebezpieczne, bo wiążą się z potwornym załamaniem psychicznym. Taka osoba ma poczucie zmarnowanych lat, zmarnowanego wysiłku, zmarnowanego życia. 

W związku z tym idzie kompletnie na zatracenie. Dla mnie bardzo pouczające są przykłady ludzi, jakoś kolekcjonuję je w swojej głowie, którzy byli po jakichś ciężkich i bardzo profesjonalnych terapiach, po pobytach zamkniętych, a wrócili do picia. 

Nawet znam kogoś, kto prowadził ośrodek odwykowy i sam znowu sięgnął po alkohol. To było tak tragiczne w skutkach, że stracił wszystko i teraz szukają go po całej Polsce. 

Jeżeli do picia wracają osoby, które wszystko o tym wiedzą, znają z własnego doświadczenia, ale też leczą innych, to znaczy, że jest w tym coś mistycznie niebezpiecznego. To znaczy, że nie można powiedzieć, że nad tym panujesz. To jest wręcz arogancja, jeżeli twierdzisz, że już nigdy się nie napijesz, że już sobie poradziłeś.

A ty się boisz? 

To jest jedyna rzecz, której ja się boję, że nagle coś takiego się stanie, że się napiję, a potem się z tego powodu załamię i zatracę.

Jest strach przed tym, że ta choroba się uaktywni, bo ona ciągle jest. Mi się udało wypracować w mózgu coś takiego, że traktuję alkohol jakbym był ciężkim alergikiem uczulonym na krewetki, czy orzeszki i zjedzenie orzeszka by spowodowało, że np. umrę. 

Dlaczego zdecydowałeś się mówić o swojej chorobie głośno? Chyba nie chcesz przecież być kimś w rodzaju misjonarza, który będzie zawracał ludzi ze złej drogi.

Nie, absolutnie nie. Misjonarstwo w tych sprawach źle się kończy. To rodzaj arogancji, wyzywania losu. Jak ktoś chce to proszę bardzo, ale ja wolałbym nie. Jest kilka powodów, dla których o tym mówię. Uważam, że każdy kto ma taką chorobę i chce o tym mówić, powinien to robić. Po pierwsze ma to efekt terapeutyczny dla tej osoby, ponieważ mówiąc o problemie, w jakiś sposób go przepracowujesz. 

Po drugie ma to efekt edukacyjny. Kiedyś alkoholizm był wielkim wstydem. Z jednej strony mieliśmy do czynienia z wielką tolerancja dla pijaków, a z drugiej strony ogromnym wstydem było to, że ktoś jest alkoholikiem. A jak się do tego przyznawał, to już w ogóle prawie wariat. 

Jest jeszcze trzeci element, powód, dla którego napisałem o tym na Twitterze, chociaż nie zrobiłem tego po raz pierwszy. Jeżeli jest jakaś grupa ludzi, która uważa, że to co napisałem jest ważne i warto to przemyśleć, to naprawdę pisanie i mówienie o tym ma sens. Tym bardziej, że po tym wpisie miałem 99 proc. pozytywnych komentarzy i okazało się, że mnóstwo osób też ma ten problem. 

Z drugiej strony publiczne mówienie o tej chorobie wiąże się jednak z pewnymi obowiązkami. Podam przykład Ilony Felicjańskiej i Pawła Kukiza. To są osoby, które najpierw zrobiły dużo dobrego jeśli chodzi o postrzeganie osób uzależnionych ale niepijących, a teraz niszczą to wszystko. 

Ilona Felicjańska wróciła do picia i wygłaszała teksty, że teraz już może. Kukiz też, jak się okazało, wcale z tym nie zerwał, mimo deklaracji. A gdy się wydało, że jednak zdarzają mu się wpadki, podszedł do tego lekceważąco, że nic takiego się nie stało. To jest nieprawda. Ostatnio kupiłem książkę medyczną z początków XX wieku. Już wtedy pisano, że niema czegoś takiego w przypadku ludzi uzależnionych, jak kontrolowane picie, nie ma powrotu. 

Takie historie jak Felicjańskiej czy Kukiza są potwornie destrukcyjne dla ludzi, którzy w jakiś sposób im zaufali i dla których są wzorcem. Bo gdzieś na dnie serca każdego alkoholika jest ta myśl, że może jednak kiedyś będę mógł sięgnąć po alkohol. A kiedy potwierdza im to polityk czy celebryta, to może być właśnie moment, gdy się złamią. Dlatego uważam, że jeśli głośno mówisz o swojej chorobie, rób to odpowiedzialnie. Bo to nie jest zabawa. To jest walka o życie.