W serialu "Czarnobyl" najbardziej poraża ta jedna rzecz. W Polsce podobnie tuszowano skutki awarii
To, co najbardziej frustruje na ekranie, nie jest związane z samymi skutkami wybuchu, czy choroby popromiennej (choć oczywiście to też jest straszne), ale z partyjniactwem i zwykłą głupotą ludzką, która mogła sprawić, że spora część Europy przestałaby być zdatna do życia.
Jak z pokłosiem "niewielkiej awarii" radzono sobie w Polsce? Wcale nie lepiej niż w ZSRR. Rozmawiam o tym z prof. dr hab. Stanisławem Chibowskim z UMCS w Lublinie, który w kwietniu 1986 był adiunktem w Zakładzie Radiochemii i Chemii Koloidów. Obecnie pracuje tam jako wolontariusz.
Jak się dowiedzieliście, pan i pozostali naukowcy z Lublina, o awarii reaktora w Czarnobylu? Czy był oficjalny komunikat dla całej Polski?
Oczywiście, że nie było żadnego oficjalnego komunikatu. Nie mogło go być. Ówczesne PZPR współpracujące z Komunistyczną Partią Związku Radzieckiego nie mogło pozwolić na ukazanie się takich informacji. Wiadomo, jak wtedy funkcjonowały media.
Tło rzecz naturalna, bo promieniowanie z przestrzeni kosmicznej zawsze do nas dociera i poziom jego w naszych warunkach był zwykle na poziomie około 30 impulsów na minutę. Wtedy to tło wzrosło do kilku tysięcy.Nasz Zakład Radiochemii prowadził badania z wykorzystaniem promieniowania jonizująego, więc mieliśmy odpowiednią aparaturę do pomiaru tego typu promieniowania. Awaria w Czarnobylu miała miejsce w weekend. Kiedy pojawiliśmy się w poniedziałek w pracy, nasz sprzęt zaczął pokazywać bardzo wysokie promieniowanie tła.
Pomyśleliśmy, że może aparatura uległa uszkodzeniu . Po sprawdzeniu przez elektronika okazało się, że wszystko jest w porządku. Wtedy jeden z moich kolegów powiedział, przepraszam za słownictwo, "Słuchaj, może gdzieś coś walnęło? Pójdę na zewnątrz, urwę trawy i sprawdzimy".
Detektor pokazał liczbę, która była porównywalna do źródeł promieniotwórczych używanych przez nas do badań naukowych.Była wtedy piękna wiosna, wszystko kwitło, kolega przyniósł garść zielonej trawy. Kiedy podłożyliśmy ją pod nasz detektor promieniowania jonizującego i zobaczyliśmy poziom promieniowania, to pojawiła nam się gęsia skórka na całym ciele.
I co wtedy zrobiliście?
Zadzwoniliśmy do Sanepidu, czyli instytucji, która w jakiś sposób zajmuje się skażeniami. Ówczesny dyrektor od razu zapytał nas: "Skąd to wiemy?", mieliśmy nic nie mówić i powiedział, że zaraz u nas będą. Pojawili się w obecności osoby, która prawdopodobnie była z SB. Zabronili nam o tym komukolwiek mówić i cokolwiek robić. Nie posłuchaliśmy ich.
Zaczęliśmy informować o tym ludzi, bo byliśmy przekonani, że mamy do czynienia z dużym niebezpieczeństwem wynikającym z poziomu promieniowania. Jednak przez kolejne dni niektórzy ludzie nie dowierzali nam i zarzucali opowiadanie bajek.
W międzyczasie robiliśmy płyn Lugola, który służył do zabezpieczanie tarczycy. Wiedzieliśmy o tym, bo nasze badania wykazały, że promieniowanie pochodziło głównie od jodu-131, który kumuluje się w właśnie w tarczycy.
W pierwszych dniach po awarii, przede wszystkim zginęli ludzie, którzy pracowali wówczas na zmianie w elektrowni jądrowej. Straż wezwano do pożaru. Gasili go na dachu. Dwie pierwsze osoby zginęły niemal w tym samym dniu, bo dostały olbrzymią dawkę promieniowania.
Inni, którzy zbierali łopatami rozsypany grafit, który był moderatorem reaktora, też zostali napromieniowani. 31 osób zmarło w skutek tego, że nikt na dobrą sprawę nie powiedział im, co się stało.
Trudno powiedzieć ile tak naprawdę istnień ludzkich odeszło z tego świata w związku z awarią w Czarnobylu. Niektórzy liczyli ich w tysiącach, ale myślę, że to przesadzone. Wiele osób, które pracowały przy usuwaniu skutków awarii, doznało wyraźnego uszczerbku na zdrowiu.
Niektórzy umierali w ciągu kilku miesięcy, inni w ciągu kilku lat. Nie można też zapominać o ludziach w całej Europie, którzy w zależności od tego, gdzie się znajdowali również ponieśli jakieś konsekwencje.
Przeprowadzone badanie na Białorusi w okolicach Homla, gdzie było największe skażenie - większe niż nawet na Ukrainie, bo właśnie tam w pierwszym momencie po awarii przemieściła się radioaktywna chmura. Zachorowalność na raka tarczycy - szczególnie wśród dzieci - wzrosła tam ewidentnie. Jeśli wcześniej chorowało tam kilkanaście dzieci, to po awarii było ich kilkaset.
Nie dysponowaliśmy sprzętem medycznym, który by pokazywał kumulację jodu promieniotwórczego w tarczycy. Mieliśmy jednak detektory, które go wykrywały. Jako osoba, która o wszystkim wiedziała od samego początku, starałem się nie przebywać na świeżym powietrzu.
W Polsce zdrowotne skutki awarii reaktora na pewno wystąpiły, ale trudno jednoznacznie ocenić jak duże i co spowodowały. Na pewno nie przyczyniły się do poprawy zdrowia.Zmierzyłem poziom jodu w mojej tarczycy, po tym jak wcześniej wypiłem płyn Lugola i porównywałem go z osobami, które tego nie zrobiły - ich dawka promieniowania, czyli zawartość promieniotwórczego jodu w tarczycy, była kilkadziesiąt czy nawet kilkaset razy wyższa niż u mnie.
Wydaje mi się, że wbrew teoriom mówiącym o leczniczym działaniu niewielkich dawek promieniowania jonizującego, nawet delikatny wzrost ponad dopuszczalny poziom promieniowania tła, może przyczynić się w niektórych przypadkach do chorób nowotworowych.
To inny rodzaj promieniowania niż to docierające ze Słońca. Promieniowanie jonizujace, czyli takie z którym mieliśmy do czynienia po awarii jądrowej w Czarnobylu, pochodzi z jądra atomowego, ma ono inną długość fali i inaczej wpływa na otoczenie. Jednak pragnę zauważyć, że światło słoneczne też może być tym czynnikiem, który może powodować np. nowotwory typu czerniak. Ten nowotwór może pojawiać się u osób, które nadmiernie się opalają.
Promieniowanie jonizujące pochodzące od pierwiastków promieniotwórczych jest, jak już wspomniałem, emitowane przez jądro atomowe. Jądro atomowe emituje promieniowanie gamma czyli fale elektromagnetyczne - cząstki alfa, to zjonizowane jądra helu i cząstki beta, czyli elektrony. Te wszystkie rodzaje promieniowania mogą prowadzić do deformacji, czyli mutacji komórek.
W zależności od odporności organizmu, może to prowadzić do procesów nowotworowych. Po otrzymaniu pewnej dawki takiego promieniowania w przypadku tarczycy nowotwór może pojawić się w przeciągu maksymalnie pięciu lat, a inne rodzaje nowotworów nawet po 25-30 latach.
Wróćmy jeszcze na chwilę do 1986 roku. Zmierzyliście promieniowanie, wypiliście płyn, ale kiedy tak naprawdę Polacy dowiedzieli się o tej katastrofie? Wtedy nie było internetu, nikt nie mógł wrzucić na Twittera postu o tym, że doszło do wybuchu w elektrowni.
Wiadomości tego typu rozchodziły się błyskawicznie, głównie poprzez informacje telefoniczne. Centralne Laboratorium Ochrony Radiologicznej w Warszawie wiedziało również o tym zdarzeniu, podobnie jak i stacje wojskowe i sanepidu. Oprócz tego wszyscy słuchaliśmy Radia Wolna Europa. Nie można tego było zatem utajnić dłużej niż dwie doby. Tyle to chyba mniej więcej trwało.
W końcu Komitet Centralny PZPR zdecydował, że powie Polakom, że "miała miejsce niewielka awaria elektrowni jądrowej na Ukrainie". Oczywiście, mieliśmy się tym specjalnie nie martwić, bo poziom promieniowania niczemu nie zagraża, wszystko jest w porządku, żeby nie wierzyć plotkom, ale na wszelki wypadek wypijmy płyn Lugola. Jednak po dwóch dobach ten płyn bardziej zaszkodził, niż pomagał.
W naszym zakładzie robiliśmy od razu płyn Lugola z jodu i jodku potasu i dawaliśmy je wszystkim chętnym. Ci którzy wypili ten roztwór stosunkowo wcześnie po awarii blokowali sobie tarczycę jodem stabilnym, który nie pozwalał jodowi promieniotwórczemu się wchłonąć. Ci, którzy pili płyn Lugola zbyt późno, tylko sobie szkodzili, bo mogło to prowadzić np. do nadczynności tarczycy.
Działania naszych władz były irracjonalne. Wiedzieli jaka jest sytuacja, mogli zaapelować o to, by pozostać w domach w tym trudnym okresie. Ale Wyścig Pokoju musiał się przecież odbyć, podobnie jak pochód pierwszomajowy.
Uczniom, którzy nie chcieli iść w pochodzie, grożono obniżeniem ocen ze sprawowania. Ważniejsze były sprawy przyjaźni z ZSRR, niż informowanie o tym, co się naprawdę wydarzyło. Nie liczył się człowiek tylko system.
Do sklepów trafiały skażone produkty spożywcze. Mleko od krów, które pasły się na napromieniowanych łąkach miało poziom radioaktywnego cezu wynoszący ponad 3000 bekereli na litr, czyli dochodziło do 3000 rozpadów promieniotwórczych w jednym litrze mleka w czasie 1 sekundy. Mleko od krów, które jadły zdrowe nie skażone siano, miało co najwyżej sumarycznie ok. 10 Bq w litrze, sporadycznie zdarzało się ok. 30 Bq.Po pochodzie przyszli do nas rodzice z dziewczynką, która miała bujne, kręcone włosy. Chcieli żebyśmy ją zmierzyli naszymi przyrządami, a mieliśmy je wtedy lepsze niż Sanepid. Okazało się, że w głowie ma źródełko promieniotwórcze. Aż tyle jej głowa wchłonęła kurzu z pierwiastkami promieniotwórczymi. Częściowe ścięcie włosów i mycie niewiele pomagało, bo izotopy wbudowały się w strukturę włosów.
Jedni bezgranicznie wierzyli w to, co podawało radio, a inni mieli wątpliwości. Zresztą taka sytuacja jest do dziś.Raz zwróciłem uwagę pani, której dziecko bawiło się w piaskownicy. Powiedziałem, żeby nie posypywało się skażonym piaskiem, "Niech pani zabierze to dziecko, pracuję w zakładzie radiochemii, wiem, że to jest niebezpieczne". Ona na to, "Panie, co mi pan za głupoty opowiadasz, w radiu mówili, że dzieci mogą bawić się na dworze. I ja im wierzę".
A myślał pan wtedy, że uda się opanować sytuację w Czarnobylu, czy może, że to koniec świata? Ostatecznie udało się uporać z awarią, ale nie ukrywajmy, że mogło się to skończyć o wiele tragiczniej dla całej Europy.
Nie myślałem o końcu świata, bo wiedziałem jak reaktory jądrowe funkcjonują. Wiedziałem jednak, że stało się coś niedobrego i ile pierwiastków promieniotwórczych zostało wyrzuconych do atmosfery. Biorąc pod uwagę wyniki uzyskiwane przy pomocy naszej aparatury do mierzenia promieniowania, wiedziałem, że większej tragedii nie będzie.
Trudno nam było jednak określić poziom dopuszczalnego skażenia w Polsce. Nie było żadnych procedur mówiących o tym, jaki może wystąpić maksymalny poziom promieniowania, jak należy się zachować w sytuacjach awaryjnych, jakie podjąć działania, by to ograniczyć. To był żywioł.
Czy po 33 latach od awarii w powietrzu, ziemi, wodzie wciąż możemy znaleźć pierwiastki promieniotwórcze?
Promieniotwórczy jod-131 ma krótki okres połowicznego rozpadu wynoszący 8 dni. Zniknął więc po mniej więcej ok. 2- 3 miesiącach. Cez-137 ma jednak taki okres wynoszący 30 lat, a stront-90 - 28 lat. Tak naprawdę dopiero minął jeden okres połowicznego zaniku. Jeśli gdzieś te izotopy się zaabsorbowały, to mamy połowę tego co było w 1986 roku.
Pierwiastki migrują - np. w glebie. Szybkość migracji Cs-137 w skali roku wynosi ok. od 1 do 2 centymetrów w głąb, o ile gleba nie jest uprawiana rolniczo. Jednak dodatkowo są „rozcieńczane”, np. przez pobór ich przez rośliny, spłukiwanie przez wodę itp.
Reasumując - aktualnie występuje niewiele więcej promieniotwórczych izotopów w glebie niż przed 1986 rokiem, bo większość została skonsumowana, spłukana lub przeniknęła w głąb gleby. Praktycznie problemu nie ma zatem żadnego.
W tamtym czasie były jednak miejsca, tak zwane "gorące punkty". Wiem o nich, bo brałem udział w tworzeniu mapy skażeń promieniotwórczych tzw. wschodniej ściany Polski, zebraliśmy 340 próbek gleby - od północy Polski (miejscowość Wiżajny) do południa Polski (Ustrzyki Górne). Fragmenty rdzenia reaktora o rozmiarach kilku mikrometrów, czy nanometrów "przywędrowały" z Czarnobyla i spadły u nas na ziemię. Tworzyły właśnie "gorące punkty" o podwyższonej radioaktywności.
Czy współcześnie, przy obecnym stanie wiedzy, jeśli miałaby miejsce taka awaria... choć w sumie doszło do katastrofy w elektrowni Fukushima, to wszystko potoczyłoby się inaczej?Taki "gorący punkt" miał mój kolega... na balkonie. Stwierdziliśmy to mierząc jego mieszkanie pod kątem promieniowania. Nie można tego było umyć, konieczne było mechaniczne usunięcie. Przeprowadzona analiza spektrometryczna uzyskanego materiału wykazała tam wszystkie promieniotwórcze pierwiastki z Czarnobyla.
Wszystko wyglądałoby inaczej. Polacy, i nie tylko, poszli po rozum do głowy. W tej chwili mamy ponad 20 stacji wczesnego ostrzegania przed podwyższonym promieniowaniem jonizacyjnym. Są rozmieszczone wokół granic Polski. W Lublinie I w wielu innych miejscach w Polsce mamy stację ASS-500, którą zarządza Centralne Laboratorium Ochrony Radiologiczne w Warszawie oraz stację wczesnego ostrzegania, której centrala znajduje się w Danii.
Jeśli cokolwiek się dzieje i występuje nawet niewielkie podwyższenie promieniowania jonizującego, to te stacje są to w stanie wykryć. Fukushima była od nas daleko, ale po 3-4 dobach wykryliśmy minimalny wzrost promieniowania.
W tej chwili nasz kraj jest bezpieczny jeśli chodzi o kontrolę poziomu promieniowania jonizacyjnego w atmosferze, a jeśli coś by się działo, to od razu jesteśmy o tym informowani wraz z pełnymi raportami.
On nas może chronić częściowo, jedynie doraźnie przed jednym pierwiastkiem promieniotwórczym, jodem. Natomiast np. stront-90 jest w tej samej grupie co wapń, więc może się wbudować w kości, a cez w tkanki miękkie, np. płuca.
Wszystko zależy od pierwiastka, energii promieniowania oraz jego charakteru, trudno jest się całkowicie zabezpieczyć na wypadek skażenia promieniotwórczego. Przed promieniowaniem alfa ochroni nas kartka papieru, ale jeśli dostanie się do organizmu, to nic nas nie chroni, bo ono oddziałuje z tkankami naszego organizmu.
Nie ma jednak pełnej możliwości ochrony przed takim promieniowaniem. Jeśli doszłoby nie daj Boże do wojny z użyciem broni jądrowej, to kataklizm jest nieunikniony.
Nie pomoże nawet ukrycie w piwnicy?
W piwnicy nie przesiedzi pan zbyt długo, a poza tym promieniowanie i tam przeniknie. Przed wysokoenergetycznym promieniowaniem eletromagnetycznym może nas chronić dopiero dwumetrowa ściana z betonu. Tak więc piwnica by nas nie uratowała. Miejmy jednak nadzieję, że do wojny jądrowej nie dojdzie, bo to by dopiero oznaczało koniec świata.