Wyborcom PiS należy się szacunek. A to partia Kaczyńskiego traktuje ich z najwyższą pogardą

Karolina Lewicka
dziennikarka radia TOK FM, politolog
Historia lubi się powtarzać. Opozycja znowu nie rozumie, dlaczego przegrała.
Karolina Lewicka po wyborach do Parlamentu Europejskiego Fot. Albert Zawada / AG
Musi być dobry pomysł polityczny, musi być mobilizacja wyborców - oświadczył Grzegorz Schetyna dzień po przegranej przez Koalicję Europejską elekcji do PE. Człowiek słucha i ręce same składają się do oklasków! Co za iluminacja! Szkoda tylko, że spóźniona. Francuzi określają taką sytuację specjalnym terminem: „esprit de l’escalier”, kiedy to błyskotliwy koncept czy riposta przychodzą do głowy po czasie, będąc już tym samym bezużytecznymi.

Można, oczywiście, kpić z szefa PO, że receptę na wygranie wyborów podaje po ich przegraniu, ale nie zamierzam teraz męczyć Państwa analizą przyczyn porażki zjednoczonej opozycji. Zgadzam się bowiem sama ze sobą sprzed dwóch tygodni - kiedy to opisywałam dla Państwa bierność części kandydatów na europosłów i jałowy program - że zabrakło determinacji. A przecież obywatele nie mogą chcieć wygrać wyborów bardziej niż politycy.


Zostawmy jednak same wyniki i spójrzmy na to, co się stało po ich ogłoszeniu. Oto Bronisław Komorowski komunikuje opinii publicznej, że KE przegrała na tych terenach, których mieszkańcy nie płacą podatków. Stanisław Koziej ubolewa na Twitterze, że Polaków nie interesują wartości demokratyczne, że myślą wyłącznie o swoim interesie tu i teraz. A Krystyna Janda, od dawna będąca celebrycką twarzą opozycji, zamieszcza w sieci bulwersującą grafikę.

Do tego dorzućmy potężne rozczarowanie sympatyków i stronników KE, z których część przestała tego wieczora przebierać w słowach i dała upust rozgoryczeniu w mediach społecznościowych. W skrócie: oto pazerna i głupia jak but hołota, Janusze i Grażyny ze ściany wschodniej, wybrali PiS dla tych paru złotych socjalu, nie zważając przy tym zupełnie na los Polski oraz imponderabilia. Brzmi niczym frommowski opis tych, którzy są gotowi podpalić bezcenną katedrę, by sobie na tym ogniu usmażyć jajecznicę.

Te emocje to pogarda w czystej postaci, której strona demokratyczna, europejska i praworządna powinna się wystrzegać, bo pogłębia rowy i podwyższa mury. A już na pewno politycy czy komentatorzy związani z tym obozem nie powinni sobie pozwalać na lekceważące traktowanie wyborców drugiej strony.

Donald Tusk wprost zaapelował do opozycji, by o beneficjentach polityki socjalnej mówiła z najwyższym szacunkiem, a potem spróbowała jednak zrozumieć tych wszystkich, którzy znaleźli powód, by głosować na rząd. Poza wszystkim szacunek wyborcom PiS jest należny także dlatego, że już sam PiS traktuje ich z najwyższą pogardą. Tyle, że sprytnie to ukrywa.

Na zewnątrz mamy pedagogikę bezwstydu, wynalazek prezesa, który pozwolił Polakom, wcześniej zachęcanym do podnoszenia sobie poprzeczki, by byli, jacy są. Niechaj zakładają skarpetki do sandałów, urągają Żydom i słuchają disco-polo. Wiele piosenek znam i wcale się tego nie wstydzę - zachęca Kaczyński. Bo chodzi o to, żeby się już nie wstydzić, pewnie dlatego, że - jak mawiał Marks - wstyd jest uczuciem rewolucyjnym. Daje impuls do zmiany, do rozwoju. PiS-owi nie zależy, by Polacy szli w górę. Niech stoją w miejscu, a im mniej wiedzą i rozumieją, tym lepiej. Czy to nie pogarda właśnie?

Rozdawnictwo gotówki to także wyraz pogardy wobec Polaków, którym nie jest się w stanie zaoferować sprawnego państwa i porządnych usług publicznych. Dostępu do lekarza i transportu, prawa do godnej pensji i emerytury oraz do porządnej edukacji.

W zamian mamy kampanijną „trzynastkę”, która świetnie ilustruje upadek demokracji według Alexisa de Tocequeville’a: oto rząd zorientował się, że można przekupić obywateli za ich własne pieniądze. Przekonując przy tym, rzecz jasna, że to „prezent Jarosława Kaczyńskiego dla wszystkich emerytów”. Ot, łaskawy pan rzucił złote monety na bruk. Jak właściwie zagłosują, to może sięgnie do swojej kiesy raz jeszcze. Ale, tu uwaga, radość z tego, że się finansowe wsparcie od władzy dostało, nie jest niczym złym. To zupełnie naturalne. Tak, ludzie zwykle myślą o swoim dziś, to jest tzw. orientacja prezentystyczna, Panie Generale.

Po trzecie, PiS, będąc elitą władzy i uwłaszczając się na państwowym, wciąż udaje, że jest z ludu, przez lud i dla ludu. Przy tym etykietkuje przeciwników politycznych, intelektualistów czy wielkomiejską klasę średnią mianem „establishmentu” i napuszcza na niego „lud”. To także wyraz pogardy, bo w ten sposób PiS instrumentalnie wykorzystuje swoich wyborców do uprawiania swojej nienawistnej polityki.

W zeszłym roku, podczas sejmowego protestu osób niepełnosprawnych oraz ich opiekunów, zyskaliśmy nawet ilustrację stosunku partii rządzącej do reszty świata, w tym jej własnych wyborców. To zdjęcie odchodzącej od proszących o chwilę rozmowy matek i ich dzieci posłanki Bernadety Krynickiej. Ta mina mówi wszystko.

Robiąc to wszystko, PiS gardłuje jedocześnie od świtu do nocy, że jest hybrydą Janosika i Robin Hooda, a elektorat ma poczucie, że ta władza o nich dba. Bo, powtórzę, satysfakcja z tego, że się coś do władzy dostało, nie jest niczym złym.

A wyniki ostatnich wyborów mówią same za siebie. Wspomniany już szef Rady Europejskiej dał opozycji jeszcze jedną radę: wyjść do ludzi - nie tylko w dużych miastach, a potem słuchać, rozmawiać i wyciągać wnioski. I tu wracamy do przyczyn porażki. Odpuszczono całe rejony, zakładając, że są pisowskie.

Kłam tej tezie zadał Bartosz Arłukowicz, który intensywną pracą w terenie zrobił rewelacyjny wynik - o swoim kampanijnym modus operandi opowiedział w niezwykle interesującej rozmowie z Anną Dryjańską. Konkluzja jest prosta: dopóki opozycja nie spotka się twarzą w twarz z wyborcą PiS, to żadnej więzi z nim nie nawiąże. I nie wygra wyborów.