Margaret na ostro. Piosenkarka o tym, jak porzuciła słodki pop dla nastolatek i może sobie poprzeklinać

Michał Jośko
Małgorzata "Margaret" Jamroży wydała album "Gaja Hornby", który zawiera coś więcej, niż słodkie hity, którym zachwycą się 12-letnie dziewczynki. Porozmawiajmy z 27-letnią artystką o dorastaniu, decyzji o pójściu w stronę niezależności muzycznej, karierze globalnej i... wulgarnym słownictwie.
Fot. naTemat
Twoje nowe piosenki nie są cukierkowym popem dla niewinnych nastolatek. Postanowiłaś uciec przed osobami, które do tej pory stanowiły trzon twojej "fanbazy"?
Wspominane dzieciaki po prostu najgłośniej krzyczą na koncertach, tak więc są najbardziej zauważalne. Natomiast wśród moich fanów najwięcej jest osób w wieku 18-25 lat, czyli znacznie starszych, niż mogłoby się wydawać.

No a "Gaja Hornby" podniesie średnią wieku moich słuchaczy jeszcze bardziej. Czy chcę przed kimś uciekać? Sądzę, że chcę się po prostu rozwijać.

Czy do tej pory twoja kariera była czymś w stu procentach sztucznym?
W ogóle nie. Po prostu gdy miałam 20 lat, chciałam śpiewać ładne piosenki, które będą grały stacje radiowe; być lubiana i popularna. Taka po prostu byłam, odpowiadało mi to. Nie rozkminiałam rzeczy, które rozkminiam dziś.


Gdy zaczęłam dojrzewać, pewne rzeczy uwierały mnie coraz bardziej. Wiesz, co było w tej przemianie najistotniejsze? To, że uczyłam się asertywności i z roku na rok coraz częściej mówiłam "nie chcę tego już robić".

To naprawdę wielkie wyzwanie zwłaszcza dla dziewczyny, bo nam – ze względów kulturowych – znacznie trudniej być asertywnymi.

Ale udało się i dziś jestem zupełnie inną osobą. W którą stronę zmierzam? Nie jestem w stanie powiedzieć tego precyzyjnie, bo nie kalkuluję, nie planuję, nie wybiegam w przyszłość zbyt daleko. Najważniejsze jest to, że idę tam, gdzie iść chcę.
Na nowym krążku używasz tzw. brzydkich wyrazów – to forma odreagowania na wspomnianą powyżej sytuację?
Najzwyczajniej w świecie: lubię przeklinać, ot i cała tajemnica (śmiech). To świetny sposób na rozładowanie napięcia. Wolę robić tak, niż wyładować swoją złość na bogu ducha winnym człowieku, który akurat znajdzie się w polu rażenia.

Wiec odchodzę na bok, przeklinam sobie do samej siebie i już jest mi lepiej. W ogóle przeklinanie to bardzo interesujący wątek. To, że pewne wyrazy są nieakceptowalne, jest kwestią wyłącznie umowną; pewnego dnia ktoś nadał takie, a nie inne znaczenie słowom, które mogą być najzwyczajniej w świecie fajne.

Spójrz tylko na tę biedną "ku*wę". W polszczyźnie jest uważana za najgorszy z wyrazów, a przecież jeśli tylko odkleisz od niej owo znaczenie, masz do czynienia z bardzo ładnym słowem.

Dźwięczne "k" na początku plus otwarte samogłoski "u" i "a", no i "r", które dodaje charakteru. Nie można też zapominać o tym, że całość kończy się ładną otwartą samogłoską – przecież pod względem wymowy to po istny raj dla potencjalnego użytkownika.

Serio, bardzo się z ku*wą lubimy, doceniamy się i szanujemy (śmiech). Natomiast patrząc w drugą stronę: wsłuchaj się w to, jak brzmią słowa "szczęście" albo "radość".

Niby oznaczają coś wspaniałego, ale dla mnie są nieestetyczne, nieładne. Szeleszczące spółgłoski, które tylko produkują problemy w wymowie, a nie szczęście i radość.
Za chwilę dowiemy się, że słodka Margaret żyje zgodnie z dewizą "sex & drugs & rock & roll", ma stada męskich groupies i wyrzuca telewizory z okien hotelowych?
Również nie, ale staram się nie zwariować. Wiele zachowań narzuca nam społeczeństwo i kultura, w której żyjemy.

Staram się filtrować  to wszystko przez siebie i nie ranić innych, ale też żyć na własnych zasadach. Jak każda normalna 27-latka i przeklnę, i zapalę, i napiję się alkoholu na imprezie. Nie kręćmy afery tam gdzie jej nie ma.

Wracając do mojego nowego albumu – to bardzo refleksyjne wydawnictwo, na którym poruszam wątek troski o świat (w utworze "Ten dzień"), hejterstwa w sieci ("Psia mać") oraz uczę się stawiać granice ("Błyski fleszy, plotki, ścianki").

Tak więc sprowadzanie tej płyty do hedonistycznego sloganu "sex & drugs & rock & roll" jest po prostu nieprawdziwe.

Wracając do płyty – została zaśpiewana po polsku, choć do tej pory byłaś znana raczej z repertuaru anglojęzycznego. Czy takie posunięcie oznacza, że przestałaś marzyć o karierze globalnej i chcesz skupić się na rodzimym podwórku?
Karierę za granicą rozwijam od lat. Ale chociaż występuję w różnych częściach Europy i w paru miejscach – zwłaszcza w Szwecji – udało mi się zdobyć popularność, to zawsze byłam tam dziewczyną z Polski.

Z drugiej strony angielskojęzyczny repertuar sprawiał, że dla polskich słuchaczy pozostawałam osobą "skądś", było mi trudniej do nich dotrzeć, nie miałam pewności, czy jestem w pełni rozumiana. W pewnym momencie poczułam, że brakuje mi tożsamości, że tak naprawdę nigdzie nie jestem u siebie w domu.

Poza tym leżało mi na sercu opowiedzenie jakiejś historii, chciałam to z siebie wyrzucić, stąd ta zmiana. Zresztą naprawdę mam ogromną potrzebę rozwijania się, poszukiwań, uczenia się nowych rzeczy. Może właśnie zrobiłaś krok w tył, który może być początkiem wielkiego skoku w przód? Przecież Polka ma większą szansę na popularność światową, jeżeli uprawia twórczość nieco bardziej niezależną
Nie myślałam o tym, ale może rzeczywiście masz rację – o ile w mainstreamie o absolutnie wszystkim decyduje gigantyczny przemysł muzyczny, to im bliżej alternatywy, tym większe prawo głosu mają fani, pewne rzeczy niosą się oddolnie.

Czy kierunek w którym zaczęłam zmierzać – nazwijmy go umownie urban popem – za jakiś czas docenią słuchacze na całym świecie? Zobaczymy.

Wiem natomiast, że jeżeli się to nie uda, świat się nie zawali. Doszłam do punktu, w którym nie napinam się na to, że muszę być wielką gwiazdą. Zresztą nie mam na to wpływu, robię swoje i tyle.

Zastanawiam się raczej nad rzeczami głębszymi, nad kondycją ludzkości. Czy nasz gatunek przetrwa? Czy doprowadzimy do samozagłady? Rozumiem, że stać cię już na takie podejście, bo dzięki dotychczasowej twórczości zarobiłaś wystarczająco dużo. Świetne zarobki koncertowe, lukratywne kontrakty reklamowe... Wiesz, ile w tym momencie warta jest marka Margaret?
Nie wiem, ile wynosi jej wartość... Być może ten ruch nie był opłacalny z biznesowego punktu widzenia, ale jestem artystką, chcę podążać za duszą, a nie za statystykami.

Chociaż oczywiście nie ukrywam, że zarobione do tej pory pieniądze są bardzo ważne. Dzięki nim mogę wydawać płyty sama, nie przejmując się tym, czy spodobają się decydentom z branży muzycznej. To właśnie zasługa tej dawnej, popowej Margaret. W tym miejscu chciałabym jej za to bardzo serdecznie podziękować (śmiech).
Jednak człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego. Jesteś na tyle bezkompromisowa, że po latach zycia mysle na bardzo dobrym poziomie bylabys w stanie zyc za minimalną pensję krajową?
Nigdy nie byłam materialistką, której głównym marzeniem życiowym było zbicie ogromnego majątku. Jednak z drugiej strony powiedzmy sobie szczerze: człowiek rzeczywiście przyzwyczaja się do pewnego standardu życia i nie chce z niego rezygnować.

Nikomu nigdy tych pieniędzy nie ukradłam, nie przestanę też pracować, a więc nie martwię się o moje konto bankowe. Myśle że można osiągnąć spełnienie artystyczne oraz czerpać z tego korzyści materialne.
Fot. naTemat