"Nie umiem wytłumaczyć córce, dlaczego kraj tak ją potraktował". Rodzice pozwą Polskę za reformę edukacji

Daria Różańska-Danisz
– Nam nie chodzi o żadne rekompensaty finansowe. Pozew, który chcemy złożyć, będzie miał na celu wykazanie, że nastąpiło złamanie prawa – mówi nam Dobrosław Bilski, który chce pozwać Polskę za chaos po reformie edukacji Anny Zalewskiej. Na facebookowej grupie zachęca do tego także rodziców innych uczniów z tzw. "podwójnego rocznika".
Dobrosław Bilski jest pedagogiem, wykładowcą i ojcem dwóch córek. Jedna z nich ubiega się właśnie o przyjęcie do szkoły średniej. Bilski chce pozwać Polskę za chaos spowodowany reformą edukacji. Fot. Krzysztof Mazur / Agencja Gazeta i Archiwum prywatne
Dobrosław Bilski to pedagog, wykładowca akademicki z Łodzi, a przede wszystkim ojciec dwóch córek. Młodsza właśnie w napięciu oczekuje na wyniki rekrutacji do szkoły średniej. Miała pecha, że przyszło jej być jedną z uczennic tzw. "podwójnego rocznika".

To przez reformę edukacji Anny Zalewskiej, dziś już europosłanki, szacuje się, że we wrześniu w szkołach zamiast 474 tys. (tak było w zeszłym roku szkolnym), spotka się około 700 tys. uczniów.

Już na etapie rekrutacji można odczuć skutki "deformy" edukacji Zalewskiej. W wielu miastach całkiem spora grupa uczniów nie dostała się do żadnej ze szkół. Mimo że mieli wyniki dużo lepsze niż koledzy w poprzednich latach.


Dlatego też Dobrosław Bilski chce pozwać Polskę za chaos po reformie edukacji. – Mamy tu do czynienia z nierównym traktowaniem roczników – zaznacza Bilski. Na Facebooku utworzył grupę, w której zachęca rodziców do dołączenia do zbiorowego pozwu.

Skąd pomysł, żeby za chaos spowodowany reformą edukacji pozwać Polskę, a nie Annę Zalewską?

Dobrosław Bilski: – Anna Zalewska nie może być tutaj stroną. Oczywiście mogłoby nią być Ministerstwo Edukacji, ale i co do tego prawnicy nie są zgodni – ustawę zaproponował rząd, uchwalił Parlament i podpisał prezydent. Musimy zdawać sobie sprawę z tego, że głównym powodem pozwu jest to, że w sposób ewidentny została naruszona zasada równego dostępu do kształcenia.

A jest ona wpisana w konstytucję i Konwencję Praw Dziecka, którą podpisała także Polska. W obu tych wypadkach miejscem, gdzie można dochodzić swoich praw jest nie sąd krajowy, ale Europejski Trybunał Praw Człowieka. W związku z tym nie jest istotne, który z urzędów jest tutaj stroną ponoszącą odpowiedzialność za złamanie tych praw.

Ma pan dwie córki: jedna jest już na studiach, druga stara się o przyjęcie do szkoły średniej. Jakie widzi pan różnice na etapie rekrutacji do liceum?


Starsza córka dostała się do szkoły, którą wybrała jako tę pierwszego wyboru. Wszystko odbyło się w sposób uporządkowany, rozsądny i bezpieczny.

Miała o ponad 10 punktów mniej, niż ma ta obecnie ubiegająca się o przyjęcie do liceum, a to właśnie ona drży. Martwi się, że nie dostanie się do którejkolwiek ze szkół. Mamy tu do czynienia z nierównym traktowaniem roczników.

Młodsza córka wciąż czeka na wyniki rekrutacji?

Tak, ona jeszcze nie wie, czy się dostanie do wymarzonej szkoły. Z mojej perspektywy stres córki jest nieuzasadniony, bo ma naprawdę dobre wyniki, ale oczywiście moje argumenty nie są dla niej wystarczające, co więcej, też nie mam stuprocentowej pewności, czy tak będzie.

To dla niej bardzo trudny czas. I oczekiwanie do wtorku, kiedy będą ogłoszone wyniki, to na pewno nie są żadne wakacje.

Mówi się o tym, że roczniki 03/04/05 żyją w ciągłym napięciu, stresie, właściwie to te dzieci nie mają wakacji. Nawet jeśli dostaną się do szkoły, to może nie być ta ich wymarzona, albo technikum zamiast liceum.

Nie będę ukrywał, że o pozwie w domu rozmawialiśmy odkąd córka rozpoczęła edukację w siódmej klasie. Podstawa programowa była wolna od rozsądku i profesjonalizmu. Ale głównym bodźcem było to, co zaczęło się dziać z córką, kiedy ona oczekiwała na wyniki, a te stopniowo docierały z innych miast.

Ten poziom stresu jest tak nienaturalny, tak zupełnie obcy szkole przyjaznej dziecku, która ma mu zapewnić szanse do rozwoju, że to był główny bodziec rozpoczęcia całej dyskusji. W niedzielę na Facebooku zaprosiliśmy innych rodziców, by wypowiedzieli się na ten temat. I już teraz widzę, że wielu z nich postrzega tę sytuację podobnie.

Wiemy, że dzieci żyją w ogromnym stresie. Czego doświadczają rodzice, którzy towarzyszą im w całym procesie rekrutacji?

Przede wszystkim nie umiemy im wytłumaczyć, dlaczego kraj, w którym żyją, potraktował ich w taki sposób. Mam też poczucie winy, że nie byłem w stanie zabezpieczyć córki przed tego typu sytuacją. Stąd wzięło się też moje poczucie obowiązku, żeby interweniować w tej sytuacji, skoro jej prawa zostały naruszone.

Mamy już pierwsze dane – chociaż rekrutacja wciąż trwa – to wiemy, że w wielu miastach do szkół nie dostały się nawet tysiące uczniów. Na przykład w Krakowie do żadnej ze szkół nie dostało się ponad 2,5 tys. osób. A tymczasem minister Dariusz Piontkowski zapewnia, że "każdy uczeń znajdzie miejsce w systemie". Wicemister Machałek powtarzała, że "nigdy nie było gwarancji, że wszyscy dostaną się do liceów i techników". A senator Bonkowski dodaje, że "uczyć można się w każdej szkole, kiedy człowiek jest ambitny i zdolny". Jak pan odbiera te komentarze?

Nie chciałbym, aby nasza akcja, próba złożenia pozwu, była interpretowana politycznie.

Ale na pewno będzie, podobnie jak strajk nauczycieli. Trwa kampania przed jesiennymi wyborami parlamentarnymi.

Jasne, ale chciałbym się od tego odciąć. Natomiast na przytoczone wyżej argumenty mam bardzo prostą odwiedź.

Myślę, że każdy z uczniów podwójnego rocznika i ich rodziców, kiedy wskazywał w naborze szkoły pierwszego, drugiego czy trzeciego wyboru, to porównywał wynik punktowy z progami w poprzednich latach.

Te wyniki dawały pewną gwarancję. Jeżeli to nie pozwoliło się dostać dziecku do żadnej ze szkół, to jest to tylko potwierdzenie, że roczniki zostały w sposób nierówny potraktowane. I naruszono ich prawo dostępności do edukacji.

Ile osób już dołączyło do inicjatywy zbiorowego pozwu?

Osób, które udzieliły nam wsparcia na pierwsze facebookowe posty, jest ponad 400. Teraz musimy wyłonić tych, którzy są rodzicami dzieci z tego rocznika i są przygotowani na to, żeby udokumentować naruszenie praw, niezagwarantowanie uczniom równego dostępu do edukacji.

Przyjmujemy do zamkniętej grupy na Facebooku osoby, które dają nam taką przesłankę. Tego typu osób mamy już ponad 60, a nie minęła jeszcze doba od jej utworzenia. Do złożenia pozwu wystarczy 10.

W jaki sposób zamierzacie udowodnić, że przez reformę edukacji Anny Zalewskiej Wasze dzieci poniosły szkodę?


Pierwszą rzeczą, po którą chcemy sięgać, to byłyby ewentualne decyzje administracyjne o nieprzyjęciu do szkoły, pomimo przebycia procedury odwoławczej. Tych decyzji będzie bardzo mało. Samorządy zabezpieczyły dużą liczbę miejsc, ale niestety w szkołach słabszych.

Drugą kwestią będzie udokumentowanie, że dostęp do edukacji był nierówny. I tutaj w dość prosty sposób będziemy sięgać po progi z poprzednich lat. Już teraz wiemy, że są one dużo wyższe, niż było do tej pory.

To wprost pokaże naruszenie prawa do równego dostępu do kształcenia ogólnego. I ta sytuacja nie dotyczy jednej, ale bardzo wielu szkół.

Myślę, że sąd przychyli się do naszego stanowiska, że nie są to przypadki indywidualne, tylko wskazujące na pewien mechanizm, konsekwencję przyjętej ustawy wprowadzającej reformę oświatową.

Będziecie starali się także udowodnić, że dzieci z tego powodu poniosły różnego rodzaju uszczerbki na zdrowiu?


Tak. I sądzę, że dokumentacja medyczna będzie do tego podstawą.

Jest jeszcze jeden aspekt. To rzecz na razie trochę przez nas domniemana, ale to się może dziać przez najbliższe trzy lata. Mamy świadomość tego, że nawet najlepsze szkoły chcąc zapewnić możliwość utworzenia dwukrotnie większej liczby klas, będą musiały zatrudnić nauczycieli "z łapanki", którzy przyjdą pracować na krótko.

Już teraz np. w Warszawie brakuje trzech tysięcy nauczycieli.


No właśnie. Jestem niestety przekonany o tym, że jakość tej edukacji będzie znacznie niższa. Pewnie będzie trzeba to należycie udokumentować. Ale jestem naukowcem, pedagogiem i będę szukał sposobów. Ponadto, będę też namawiał kolegów z różnych ośrodków naukowych, żeby wspomogli nas badaniami.

Ostatnia – najtrudniejsza kwestia. Przeczuwam, że będziemy mieli do czynienia ze znacząco większą liczbą osób, które w ogóle opuszczą system edukacji, czyli nie podejmą nauki w żadnej szkole, przyjmując założenie, że "rok sobie poczekają". Albo też rozpoczną edukację w szkole, do której się dostaną, ale niezadowoleni z poziomu, przestaną do niej uczęszczać.

Politycy partii rządzącej na czele z już europosłanką Anną Zalewską tłumaczą, że chaos w edukacji związany z tzw. "podwójnym rocznikiem" nie jest konsekwencją reformy, a nieudolnego działania samorządów. Widzicie błąd na poziomie samorządów?


Dostrzegam wyłącznie błąd w idei, w tym że ktoś założył, że jesteśmy w stanie na trzy lata mieć dwa razy więcej miejsc w szkołach i dwa razy więcej dobrych nauczycieli.

To jest absurd, który ktoś założył na samym początku. I właśnie o sądowe potwierdzenie tego absurd i jego konsekwencji w postaci złamania prawa przez organy publiczne toczy się nasz pozew.

Ma pan poczucie, że jest się o co bić i że uda się Wam osiągnąć cel?

Nam nie chodzi o żadne rekompensaty finansowe. Pozew, który chcemy złożyć, będzie miał na celu wykazanie, że nastąpiło złamanie prawa.

Później każdy rodzic na podstawie tego będzie mógł już na drodze cywilnej dochodzić własnego odszkodowania, jeśli będzie miał taką wolę. Ale to już będzie jego indywidualna decyzja.

Mam przede wszystkim poczucie, że nie mogę tego zawalić ze względu na własną córkę. Jeśli pokażę, że państwo może z nią robić to, co się politykom żywnie podoba, to zawalę istotny element wychowania obywatelskiego. I o to, jak będzie trzeba, mogę się nawet bić.