"Do dziś słyszę te gwizdy i buczenie". Organek szczerze o patriotyzmie i o tym, co go wkurza w narodowcach

Michał Jośko
Film "Piłsudski" trafi na ekrany we wrześniu. Przygotowując się psychicznie na moment, gdy zobaczę Borysa Szyca, wcielającego się w tytułową rolę, postanowiłem porozmawiać z Tomaszem Organkiem, który (wspierany przez O.S.T.R.-a) wyczarował utwór promujący film Michała Rosy. Opowie o sprawach, które nie miały prawa się stać, nie miały prawa się udać.
Fot. mat. prasowe
Zacznijmy może od definicji patriotyzmu według Tomasza Organka.

Podejrzewam, że jest znacznie mniej romantyczna, niż w przypadku "statystycznego Polaka", który lubi operować tutaj bardzo górnolotnymi hasłami. Wiele osób sprowadza dziś patriotyzm wyłącznie do pustych, patetycznych deklaracji.

Wycieramy sobie usta chociażby mitem Powstania Warszawskiego. Strasznie nie podoba mi się widok dzieciaków – często reprezentujących skrajne, np. kibolskie środowiska, noszących koszulki ze znakiem Polski Walczącej.

To osoby, którym wydaje się, że współczesna definicja patriotyzmu jest dokładnie taka sama, jak w roku 1900, 1939 albo 1944. Nie wiem, czy tak naprawdę mają świadomość faktu, o ile bardziej wymagające były to czasy.


Łatwo dziś twierdzić, że w sytuacji skrajnej byłbyś zdolny poświęcić dla Polski krew; nie tylko własną, ale i bliskich. Bo to jedynie słowa...

Dodajmy jeszcze to, że dla wielu osób "walka o Polskę" oznacza walkę z innym stylem życia, myślenia, systemem wartości. Dla środowisk skrajnie narodowych np. "walkę z lewactwem”, jak się teraz mówi. I jest na to przyzwolenie. Przypomnijmy sobie Białystok.

Strasznie mnie wkurza to, że narodowcy odbierają pozostałym Polakom tę przestrzeń, gospodarując ją na swój niemoralny sposób. Do dziś słyszę gwizdy i buczenie na Powązkach i poruszonego generała Ścibora-Rylskiego.


Lewakiem – trzymając się najprostszych definicji – statystyczny narodowiec nazwałby również osobę taką jak ty.

Tak i bardzo nie lubię tego określenia, bo wrzuca się do jednego worka wszystkich, którzy myślą inaczej, stygmatyzuje się ich w taki sposób. W moim przypadku owo lewactwo przejawia się chociażby tym, że na pewne sprawy patrzę z perspektywy szerszej, a nie wyłącznie krajowej.

Czuję się Europejczykiem i z troską przyglądam się temu, co się w na tym naszym kontynencie wyrabia. Brexit, brak porozumienia w sprawie emigrantów, terroryzm, populizm, powrót skrajnie narodowych ruchów i niedemokratyczne działania niektórych rządów, w tym polskiego np. niestosowanie się do wyroku NSA, dotyczącego ujawnienia list popracia członków KRS.

Owszem, trzeba zaczynać od własnego podwórka, ale ograniczanie się wyłącznie do niego, jest niezwykle krótkowzroczne. Na naszej planecie dochodzi do straszliwych zmian, i to w tempie, którego wcześniej nie spodziewalibyśmy się w najgorszych snach.

To, że topnieją lodowce albo że zaczął się nowy wyścig zbrojeń, dotyczy zarówno Amerykanina, Brazylijczyka, Rosjanina, jak i Polaka.

Ale wracając do patriotyzmu w węższym, krajowym ujęciu: dla mnie polega on na przyjmowaniu właściwej postawy obywatelskiej, braniu odpowiedzialności za swoją ojczyznę, co się może przejawiać w uczestnictwie w wyborach, płaceniu podatków, czy dbaniu o swoją lokalną społeczność.

Walczymy teraz na przykład o zatrzymanie wycinki na Placu Rapackiego w Toruniu. Władze chcą nam rozlać beton i usunąć ponad osiemdziesiąt pięknych, zdrowych drzew.

Współczesny patriotyzm nie wymaga świadectwa krwi, ale świadectwa otwartego umysłu.

Czy podobne postrzeganie świata wyniosłeś z domu? Dużo mówiło się w nim o patriotyzmie, martyrologii itp.?

Mój dom był bardzo otwarty, mówiło się w nim o wszystkim. Rodzice byli dość liberalni, pewnie stąd moje wolnomyślicielstwo. Chociaż poruszaliśmy też kwestie dotyczące bolesnej historii Polski, to bez jakiegoś obsesyjnego rozgryzania naszej martyrologii.

Najwięcej rozmów toczyłem z mamą; babcia była oczywiście ciut bardziej konserwatywna, natomiast ojciec odszedł, gdy miałem 15 lat, więc nie zdążyliśmy zbyt dużo porozmawiać na tematy poważne.
Fot. Facebook.com/pg/tomorganek

Urodziłeś się w roku 1976. Pamiętasz, czy w szkole przyswajano ci komunistyczną wersję historii?

Oczywiście gdy jesteś w podstawówce, nie potrafisz jeszcze ocenić, co jest historią prawdziwą, a co "koncesjonowaną" przez obecnie panujący ustrój polityczny. Inna sprawa – pamiętajmy o tym – że to nauka, która w absolutnie każdych realiach politycznych jest, mniej lub bardziej, subiektywna.

Wracając do szkoły podstawowej: z perspektywy czasu jestem pewien, że nie wciskano mi tam do głowy jakichś "czerwonych" kłamstw – po prostu zawsze miałem szczęście do pedagogów uczących tego przedmiotu. Do dziś pamiętam lekcje pani Naruszewicz w Raczkach.

Później, w czasach licealnych, trafiłem do klasy o profilu humanistycznym z rozszerzoną historią. Było to coś, czym zawsze interesowałem się naprawdę mocno; moja nauczycielka tego przedmiotu, pani Żywiczyńska, miała mi wręcz za złe, że na maturze wybrałem angielski zamiast historii.

Jesteś artystą bardzo popularnym. Jak wykorzystujesz sławę w celu edukowania ludzi, zwłaszcza tych młodszych?

Nie roszczę sobie prawa do edukowania kogokolwiek, to byłoby bardzo pyszne z mojej strony, ale rozmawiam z ludźmi na różne tematy na swoich kontach społecznościowych i czasami podczas koncertów.

Nie unikam tematów trudnych, często się spieramy, ale najważniejsze jest to, że rozmawiamy. Nie obrażając się nawzajem próbujemy rozmawiać nie tylko o muzyce, ale też o Polsce, o tym co nas boli albo zachwyca.

Jeśli moja popularność może mieć sens i przynosić jakąkolwiek korzyść, to jedynie taką, że dzięki niej mogę docierać do sporej ilości ludzi i próbować rozmawiać, a dziś to niezbyt popularne.

Mam uwierzyć, że dokonujesz cudów i dyskutując z największym "betonem", zmieniasz jego sposób myślenia o 180 stopni?

Oczywiście, że nie dzieją się takie rzeczy. Największym sukcesem jest dojście do punktu, w którym taka osoba staje się chociaż ciut-ciut bardziej otwarta na inne poglądy.

Chodzi o ten moment, gdy nie jest już tak nastroszona, jak w momencie rozpoczęcia dyskusji i zaczyna słuchać mojej argumentacji, nawet jeżeli się z nią nie zgadza.

Gdy wreszcie przyjmie postawę typu: "OK, ja nie zmienię ciebie, ty nie zmienisz mnie, ale tak czy owak szanujemy wzajemnie swoje zdania", jest już dobrze. Bo takie coś daje jakąkolwiek szansę na to, że za jakiś czas – powoli i metodą małych kroków – dojdziemy do pewnego kompromisu jak może wyglądać Polska.

I nie musi być ani moja, ani twoja, tylko nasza, czyli taka, w której każdy może mieć wolną przestrzeń dla siebie i nie czuć się przez to zagrożonym. Na tym polega demokracja.

Przecież nie chodzi o to, abyśmy wszyscy nagle zaczęli myśleć tak samo, bo to i niemożliwe, i niepotrzebne. To właśnie różnice w postrzeganiu świata działają na korzyść społeczeństwa, nowe rozwiązania rodzą się na bazie dialogów bądź wręcz sporów.

Mówimy tutaj oczywiście o sporach, które są jakkolwiek konstruktywne, a nie tych, które generują politycy dla zysku.  

Czy mówienie o tym, że politycy nas oszukują, wciskają populistyczny kit i wybiórczo wybierają fakty, aby nas skłócić, jest oklepane i banalne? Może i tak, ale zarazem konieczne. Zwłaszcza dziś, gdy mamy do czynienia z potężnym zalewem informacji.

Uruchamiasz przeglądarkę internetową i widzisz dziesięć rodzajów prawdy na jeden temat. Człowiek – nawet jeżeli się stara – nie jest w stanie zweryfikować wszystkiego w 100 procentach, dlatego tak łatwo go zmanipulować.
Czy w tym momencie powinienem rzucić hasłem typu: "współczesnej Polsce potrzebny byłby drugi Piłsudski"?

Nie potrzebujemy dziś rewolucjonistów. Sam Piłsudski miał na koncie wiele grzechów. Wiemy, czym była Bereza Kartuska, jak posłużył się Ukraińcami w Rydze, znamy też brutalność jego organizacji zbrojnej.

Niepotrzebne nam kolejne przewroty, ani rządy autorytarne. Potrzebujemy za to spokoju na ulicach i współczesnych europejskich standardów demokratycznych.

Tak, Piłsudski nie przebierał w środkach i miał naprawdę wiele za uszami, niemniej istotne jest to, że nosił w sobie pewną ważną ideę – czyli wolną Polskę – którą udało mu się wprowadzić w życie i w którą naprawdę wierzył.

Co różni go od naszych dzisiejszych polityków? To często ludzie cyniczni, bezideowi. Żerują na resentymentach i niewiedzy swoich wyborców. Podpierają się autorytetem Piłsudskiego, mają takie właśnie zapędy autorytarne, ale idei w tym żadnej. Cyniczna gra.


Tak z ręką na sercu: twoim zdaniem "Piłsudski" to naprawdę dobry obraz, czy kolejny gniot, który zaliczy sukces finansowy wyłącznie dlatego, że będą na niego peregrynować tabuny dzieci i młodzieży pod wodzą kadry nauczycielskiej?

Uważam, że Michał Rosa stworzył film ważny. Nie poszedł na łatwiznę tworząc pełną patosu opowieść o wielkim Marszałku, który już zdobył władzę. Wiesz, o tym potężnym Piłsudskim na cokole – no albo na Kasztance – opowiadano już tysiąc razy.

Natomiast tutaj akcja rozpoczyna się w roku 1900, a kończy czternaście lat później, czyli pokazuje znacznie mniej znany okres życia tego polityka.

Ale to właśnie ten czas ukształtował Józefa Piłsudskiego - zaznaczmy, ukazanego tutaj jako człowiek z krwi i kości, z wieloma słabościami - człowieka, który później zdołał dokonać czegoś, co wydawało się misją wręcz niemożliwą. 

Mam spodziewać się polskiej odpowiedzi na "Mission Impossible"?

W pewnym sensie tak! Nawet jeżeli nie traktować "Piłsudskiego" jako opowieści historycznej, to masz do czynienia z naprawdę dobrym filmem sensacyjnym, z bardzo wartką akcją.

Przecież biografia tego człowieka obfituje w całe mnóstwo momentów naprawdę emocjonujących. Pierwszy przykład z brzegu: brawurowa ucieczka młodego Józefa ze szpitala psychiatrycznego w Petersburgu, w którym go więziono i próbowano zniszczyć.

Mówimy o czynie tak wyjątkowym, że mówił o nim cały świat. Na początku XX wieku produkowano już batoniki, w opakowaniach których umieszczano historyjki – coś takiego, jak w słynnych gumach Donald, tyle tylko, że opowiadały o prawdziwych wydarzeniach.

No i właśnie w tej serii, zatytułowanej "The Great Escapes", znalazła się właśnie wspominana ucieczka Piłsudskiego, który stał się ówczesną ikoną światowej popkultury. Jak sądzisz, ilu współczesnych nastolatków słyszało o takich rzeczach?