List czytelnika o hejcie w internecie. "Czytam i nie wierzę, że to się dzieje naprawdę"

Krzysztof Koczorowski
list czytelnika
Czytam i nie wierzę, że to dzieje się naprawdę. Dziesiątki, setki, tysiące komentarzy i wpisów. Hejt pod zdjęciami dostępnymi w mediach społecznościowych i artykułami pojawiającymi się w portalach internetowych rozlewa się z szybkością tsunami. Wielu osobom zdaje się, że można powiedzieć i napisać wszystko – bez weryfikacji, bez zastanowienia, bez najmniejszego sensu.
Fot. Pxhere
W dzisiejszych czasach łatwo zniszczyć człowieka w kilka chwil. Nawet jeśli w naszych słowach nie ma krzty prawdy, nawet jeżeli potem przegramy batalię sądową, co z tego? Przeprosiny drobnym drukiem opublikowane zostaną po miesiącach, czasem latach. Nikt nie będzie pamiętał, o co tak naprawdę chodziło. Niesmak pozostanie.

Cieszę się, że nie jestem osobą publiczną, kimś choć trochę znanym. Poza nielicznymi przywilejami i znajomościami, życie na widoku to życie niełatwe. Zacznijmy od tego, że inni roszczą sobie prawo do mówienia ci co masz robić, jak żyć, komentują z kim się spotykasz, z kim spędzasz czas, gdzie jesteś i dlaczego.


Ludzie lubią albo nienawidzą cię za wrzucone zdjęcie, za posiadanie męża, brak męża, za opinie, a czasem za ich brak. Fanom, followersom czy jakkolwiek by nie nazwać użytkowników poszczególnych serwisów społecznościowych wydaje się, że cię znają, że są twoimi przyjaciółmi, rzucają więc dobrymi radami, oszczerstwami, epitetami. Mogą, bo im na to wszyscy biernie pozwalamy.

Od jakiegoś czasu regularnie pojawiają się akcje zachęcające do walki z hejtem. Niewiele to zmienia. Ludzie nadal uzurpują sobie prawo do wchodzenia z ubłoconymi chamstwem, głupotą i bezmyślnością buciorami w życie innych. Wiem, że człowiek od zawsze interesował się życiem innych, szczególnie gdy jego własne ogranicza się do biernej egzystencji.

W czasach mediów społecznościowych wszystko wychodzi na wierzch i uderza w nas z impetem – głupota, ignoranctwo, prostactwo. Studiując kilkanaście lat temu socjologię razem z moimi znajomymi nie przypuszczaliśmy, że społeczeństwo uzyska tak łatwy dostęp do narzędzi komunikacji zarezerwowanych wcześniej dla garstki wybranych – dziennikarzy, redaktorów, ludzi mediów, naukowców.

Kiedyś, żeby publicznie zabierać głos, zwykle trzeba było coś wiedzieć, rozumieć, mieć doświadczenie. Dziś nie trzeba wiedzieć nic, żeby strzelać słowami na lewo i prawo. Wystarczy kilka operacji plastycznych albo odważna stylizacja, czasem nie potrzeba nawet tego. W zalewie tej słownej kloaki, która wylewa się zewsząd, słowa się zdewaluowały. Jeżeli tego nie powstrzymamy zaczną znaczyć tyle co nic, mniej niż zero.

Zastanawiam się, kiedy dojdziemy do momentu, gdy zdamy sobie sprawę, że to wszystko jest nieważne – życie wirtualne, tysiące znajomych, milion „lajków”. Kiedy zrozumiemy, że to wszystko tak naprawdę ułuda, erzac, karykatura, a życie artystów, aktorów, piosenkarzy i celebrytów jest wyłącznie ich życiem nawet w sytuacji, gdy poszczególnymi jego kadrami podzielą się internecie?

Wiem, że nie będę płakał po Facebooku czy Instagramie. Moje życie jest gdzie indziej – tam, gdzie nie ma hejtu, zazdrości, wśród ludzi, którzy nie mówią mi, żebym "wypie….", a życzą mi dobrze.