Uff, żenady nie ma. "Love Island" to program prosty, jak konstrukcja cepa, ale (niestety) wciąga

Ola Gersz
Jedziesz do Hiszpanii, wybierasz najbardziej wypasioną willę z basenem, zamykasz w niej grupę młodych, atrakcyjnych singli, dobierasz ich w pary, co jakiś czas wrzucasz do nich singla nadprogramowego, który ma namieszać i... czekasz, co się stanie. O to w skrócie chodzi w "Love Island", nowym reality show Polsatu. Jak wypadło? Może to i puste i seksistowskie, jak cholera, ale... lepsze, niż "Big Brother". Plus nie ma patologii i naprawdę wciąga.
Luksusowa willa, atrakcyjni ludzie i seksualne napięcie – o to w skrócie chodzi w "Love Island" Fot. kadr z "Love Island" / screen z IPLA
Na początku ważna uwaga: przed włączeniem "Love Island", czyli "Wyspy Miłości", trzeba sobie uświadomić, że chodzi tam tylko o... ciało. Fizyczna atrakcyjność to najważniejsza waluta w tym reality show, mimo że próbuje nam udowodnić, że przecież chodzi o Miłość i to tę pisaną z wielkiej litery. Oczywiście, istnieje prawdopodobieństwo że ktoś się w kimś zakocha, jednak najważniejsze to mieć kształtny biust i umięśnioną klatę.

Rozmiar 34
Bo uczestnicy "Love Island" wyglądają jak żywcem wyjęci z reklam kostiumów kąpielowych, ewentualnie sieci siłowni albo odżywek białkowych. Modele, modelki, trenerzy. Kobiety mają długie włosy, długie nogi i idealne sylwetki, mężczyźni – włosy na żel, mięśnie i tatuaże (serio, co drugi ma tam tatuaż na klatce piersiowej, to było kryterium wyboru?).


Żeby widz nie zapomniał, że atrakcyjne ciało jest najważniejsze uczestnicy często paradują w bikini (kobiety) i bez koszulek (mężczyźni). Ba, w takim wydaniu wszyscy spotkali się pierwszy raz, bo jak tu wybrać swoją parę, kiedy ktoś jest ubrany? Przypominajką, co się liczy naprawdę, są również ciągle zbliżenia na pupy czy piersi, oczywiście najczęściej kobiet, bo przecież świat najbardziej lubi patrzeć na ciało kobiet, prawda?
Czyli niby miłość, ale jednak w kimś nieatrakcyjnym zakochać się przecież nie można. A jeśli jesteś podobno mniej atrakcyjny niż reszta, to wszyscy dadzą ci to odczuć – jak było w pierwszym odcinku w momencie, gdy podczas prezentacji dwóch uczestników żadna z uczestniczek nie wystąpiła do przodu przód na znak, że jest zainteresowana. To jednak było bolesne do oglądania. To tak, jakby ktoś przesunął cię w lewo na Tinderze i wszyscy to zobaczyli.

Jeśli chcesz się oburzać, że "Love Island" prezentuje tylko jeden typ wyglądu i sylwetki, że atrakcyjność jest tu umięśniona i szczupła, że nie ma miejsca na inność czy defekty, że to puste i może wzbudzać kompleksy, że seksizm ... wyłącz telewizor. Ale jeśli zaakceptujesz ten odrealniony i alternatywny świat na hiszpańskiej wyspie i wyłączysz myślenie, będziesz się bawił świetnie.

Bo ten cholerny program wciąga.

Kto zostaje sam, przegrywa
"Love Island" to brytyjski format, który powstał w 2005 r. Na początku uczestnikami byli single-celebryci, jednak Brytyjczyków ta forma znudziła. Po dwóch sezonach program zdjęto z ramówki i dopiero w 2015 roku postawiono go wskrzesić. Jednak już bez celebrytów, ale ze zwykłymi ludźmi. Chwyciło. Program stał się hitem na Wyspach, zapowiedziano już szóstą serię, a inne kraje zaczęły robić własne wersje "Wyspy Miłości".

Jak "Love Island" przyjmie się w Polsce? Biorąc pod uwagę, że naprawdę lubimy reality show (chociaż może nie tak maniakalnie, jak Brytyjczycy czy Amerykanie), myślę, że polsatowski program będzie sukcesem. Zwłaszcza, że dominują pozytywne recenzje, a widzowie chyba naprawdę się wciągnęli. Inna sprawa, że Polsat bardzo chce, żeby "Love Island" był hitem i idzie na rękę widzom. Nie podobał się – wyjątkowy irytujący i sucharski, niczym Karol Strasburger – lektor? Po fali narzekań w komentarz, lektor... zniknął, a to oznacza, że nic już nie stoi na przeszkodzie, żeby widzowie program pokochali.

Ale o co w nim właściwie chodzi? Cały format jest banalnie prosty. Na starcie jest 10 uczestników: pięć kobiet i pięciu mężczyzn. Mężczyzna wybiera dla siebie partnerkę, a widzowie obserwują, czy między nimi kliknie, czy nie. Jeśli kliknie, wytrzymają ze sobą w jednym łóżku i utrzymają się do końca, wygrają. Muszą też oczywiście zdobyć przychylność widzów, bo podobni oni też będą mieli coś do powiedzenia.

Oczywiście łatwo nie jest, bo w międzyczasie dochodzą nowi single lub nowe singielki, uczestnicy odpadają, pary mogą się zmieniać i trzeba wykonywać zadania. Jeśli nagle zostajesz przez pary, jesteś "przegrywem" i możesz wyprowadzić się z wilii.

"Zesrałabym się, gdybym się zakochała"
Jak z uczestnikami? Mówiąc szczerze, można było się spodziewać raczej mało elokwentnych osób, jak w "Big Brotherze" czy "Warsaw Shore" (a to już level hard). Takich Karyn i Seb. I tu zaskoczenie.

Uczestnicy może nie są intelektualistami, ich podejście do życia i miłości jest dość proste ("Zesrałabym się, gdybym się zakochała", "Każdy ma jakąś wyjątkową rzecz, mnie wyskoczyły te cycki"), a ich tańczenie i dziwne pozy w czasie prezentacji przyprawiają o ból zębów, jednak nie ma tu żadnych, mówiąc kolokwialnie "patoli". Żadnych Trybsonów czy Frytek, wszyscy się szanują. Ot, młodzi millenialsi, którzy nie ukrywają, że lubią i randkowanie, i seks i którzy jakiś poziom jednak reprezentują. Żenady nie ma, chociaż oczywiście fajerwerków spodziewać się nie można.

Co oczywiście nie znaczy, że lubi się wszystkich, w końcu w takich programach chodzi o to, żeby komuś kibicować, a kogoś nie znosić. Nie znaczy tez, że wszyscy są z "ludu" – jak w przypadku "Big Brothera" okazało się, że niektórzy występowali już w innych programach lub mają tysiące obserwujących na Instagramie, a jedna z uczestniczek jest bliską znajomą prowadzącej Karoliny Gilon, co oburzyło ludzi. Ale chyba już nikt nie ma złudzeń, że do takich programów bierze się nieobyte z show-biznesem świeżynki.

Więcej dramatów, prosimy
Ekscytujące w "Love Island" jest też to, że na miejsce osób, które odpadły, wchodzą osoby nowy, co dodaje pikanterii i daje bohaterom więcej pola wyboru w temacie "miłość", a ich partnerom na polu "zazdrość".

Jak na razie hiszpańska willa dorobiła się dwóch nowych mieszkańców płci męskiej. Jeden z nich wszedł już potem koniec odcinka, wyglądając jak Christian Grey z "Pięćdziesięciu twarzy Greya", i oznajmił, że oto w ciągu 24 godzin musi odbić jednemu z mężczyzn kobietę. Panie się zachwyciły, panowie zafrasowali, a widzowie zacierali ręce. Bo w końcu chodzi o dramy. Już pal licho, tę miłość. Dramaty są najważniejsze, powiedzmy to wprost – flirty, zdrady, kłótnie, randka z nie swoim partnerem albo partnerką czy zazdrość.

Na razie jednak jest zadziwiająco grzecznie, subtelnie, miło, bez wulgaryzmów. Pocałunki tylko w usta, ewentualnie nieśmiałe dotykanie włosów lub... pośladków. Panie są ze sobą solidarne, panowie trzymają ze sobą, a trzy pary wydają się wyjątkowo zgrane. Oczywiście ktoś czasem kogoś obgada, ale nikt się jeszcze nie pobił albo nie wrzucił nikogo w furii do basenu.

Niby są rozmowy – duuużo rozmów – o seksie, byłych i wstydliwej przeszłości – jeden z bohaterów wyznał swojej partnerce, że grał kiedyś w filmie porno – ale nie ma mięsa. Mimo to pytanie "kto będzie z kim" trzyma widzów przy telewizorze, bo w końcu uwielbiamy takie klimaty. Chłop śpi z chłopem, he he
Uwagi? Denerwujące jest trochę to, że tego typu związkowe programu idą w zaparte i udają, że chodzi o miłość. Że to ona jest stawką. O ile ciekawiej by było, gdyby twórcy po prostu wpuścili gromadę singli do jednego domu i mówili "poszalejcie sobie, zobaczymy co wam z tego wyjdzie".

Tylko że to nie... nadałoby się do telewizji. Obietnica miłości wciąż jest dla widzów atrakcyjna – wytrwale kibicujemy sympatycznemu bohaterowi, który nie ma szczęścia z partnerką. "Niech pozna jakąś miłą dziewczynę" – mówimy.

Inna sprawa, że to łączenie uczestników w pary jest trochę... przebrzmiałe. Oczywiście ma to podgrzewać atmosferę i podnosić ciśnienie, gdy ktoś w parze ma oko na kogoś innego. Ma się jednak wrażenie, że ten nacisk na heteroseksualne związki i tradycyjnie pojmowaną miłość – jeden z bohaterów wprost wyznał, że chce mieć żonę i dzieci – jest dla Polsatu trochę takim bezpiecznikiem. Żeby, Broń Boże, nikt tu nikogo nie posądził o zgorszenia czy lewactwo. To łączenie w pary jest również momentami niekomfortowe nie tylko dla uczestników, ale i dla widzów. Mężczyźni zachowują się wobec swoich "partnerek" jak zaborczy mężowie, te często czują się jak w klatce i zaczynają flirtować z "nowymi nabytkami". Tamci są zazdrośni, któryś już nawet spał dotknięty w salonie. To wygląda momentami jak małżeństwo z rozsądku, w którym tkwisz, bo ci wygodnie. Trochę słaba reklama dla związków.

Te jednak są najważniejsze. – Co jest z wami? Takie fajne kobiety i nie mają faceta – mówi na początku zdziwiona prowadząca do uczestniczek. W końcu bycie singlem jest nie do wybaczenia, masz być w parze i już. Ale zanim zostaniesz "sparowany", musisz przejść na casting, zwanym randką, i wyglądać jak milion dolarów. Casting dla kobiet. Jak na razie bowiem to mężczyźni mają moc sprawczą i mogą wybierać lub odbijać kobiety. Mam nadzieję, że to się nie zmieni, bo halo, to XXI wiek.

A może wcale nie? Bo i i tak największą wesołość wciąż wzbudza zadanie, żeby dwóch facetów spało ze sobą w jednym łóżku. XXI chyba jednak jeszcze nie nastał, wciąż jesteśmy i zachowawczy, i tradycyjni. "Porządek" musi być.