Zrzucił bombę na poprawność polityczną. Jego stand-up płonie w ogniu krytyki

Bartosz Godziński
W najnowszym stand-upie "Dave Chappelle: Sticks & Stones" popularny amerykański komik żartuje ze wszystkich i ze wszystkiego: LGBT, pedofilii, szkolnych strzelanin czy kryzysu opioidowego w USA. Jednak po jego godzinnym występie najbardziej urażeni czują się... recenzenci. Widzowie, najwyraźniej znudzeni narzuconą cenzurą humoru, pękają ze śmiechu.
Nowy stand-up Dave'a Chappelle'a spotkał się z falą krytyki ze strony mediów i uwielbienia ze strony widzów. Fot. Mathieu Bitton / Netflix
O jego stand-upie zrobiło się głośno, gdy w serwisie agregującym teksty krytyków miał okrągłe zero pozytywnych recenzji. Teraz jest niewiele lepiej. "Sticks & Stones" na Rotten Tomatoes ma 27 proc. pochlebnych opinii ze strony dziennikarzy, tymczasem widzowie oceniają go niemal wyłącznie pozytywnie. Wyraz buntu czy uznania? Myślę, że i jedno, i drugie.
Po lewej screen sprzed kilku dni, gdy stand-up jeszcze nie miał ani jednej pozytywnej recenzji, dla porównania po prawej aktualna ocenaScreen z www.rottentomatoes.com
Przybysz z innej epoki
Dla widzów, którzy szlifowali swoje poczucie humoru na starych występach Dave'a Chappelle'a, w tym najnowszym nie ma nic zaskakującego. Obrazoburcze i wulgarne teksty to wizytówka amerykańskiego komika, ale i generalnie cecha, która odróżnia stand-up od telewizyjnych kabaretów.


Jednak od czasów jego programu "Chappelle's Show" na Comedy Central sprzed ponad dekady świat się diametralnie zmienił. Niemałym zaskoczeniem jest zatem pojawienie się stand-upu z "archaicznym" humorem akurat w serwisie słynącym z nadpoprawności politycznej. Tymczasem oglądając ów stand-up Chappelle'a można posądzić nie tylko o rasizm, mizoginię, homofobię i transfobię, ale generalnie o brak żadnych świętości. On dosłownie obraża niemal wszystkie grupy społeczne.

Dlatego jego występ jest dla wielu odtrutką na obecne czasy, w których wiele osób sprawia wrażenie przewrażliwionych – nie tylko na swoim punkcie, ale też na punkcie innych (choć oczywiście w wielu momentach faktycznie nie tylko jedzie po bandzie, ale ją masakruje i wykracza poza wszelkie społeczne normy). Bardziej jednak niż jego teksty szokuje ta nagła i jednostronna fala krytyki.
Chappelle został w mediach okrzyknięty homofobem, transfobem, mizoginem i rasistąFot. Mathieu Bitton / Netflix
"Mówienie, że nowy show na Netflixie jest 'koszmarny, i Chappelle sam powinien być sobie winny', jaką to opinię można znaleźć wśród recenzji stand-upu, brzmi jak komentarz dziecka odbierającego świat jeden do jednego, niebędącego w stanie zrozumieć sarkastycznych docinek tatusia zmęczonego jego wygłupami. Obawa, że wypowiadane z dużym przymrużeniem oka żarty Chapelle’a mogą wyrządzić komuś krzywdę, sama w sobie brzmi jak żart, choć akurat z rodzaju tych głupich" – zauważa Jakub Piwoński w felietonie na portalu film.org.pl.

Chappelle nie bierze jeńców
Przerysowanie i dotykanie spraw, z których nie powinno się żartować, sprawia, że kariera Chappella trwa niemal nieprzerwanie od lat 90. Zrozumiałe jest również, że są osoby, które jego specyficzne poczucie humoru dotknie – on potrafi walnąć z grubej rury jak mało kto. I często się możemy się z nim nie zgodzić.

Już na początku komik kpi z bohaterów dokumentu HBO "Leaving Neverland" o Michaelu Jacksonie. Nie wierzy ofiarom i twierdzi, że nawet jeśli Król Popu je wykorzystywał, to powinny mu być wdzięczne. – Wiem, że ponad połowa osób na sali była molestowana, ale nie przez cholernego Michaela Jacksona, prawda?" – powiedział. Takich tekstów jest o wiele więcej.
Jednym z głównym punktów jego występu jest metafora o społeczności, która "zgarnęła 20 procent alfabetu dla siebie". Mowa oczywiście o LGBT, ale Chappele czepia się zwłaszcza osób spod literki "T". Sam przyznaje, że łamie "niepisaną zasadę show-biznesu", która mówi, by nie wkurzać "ludzi od alfabetu".

No i słowo się rzekło – został okrzyknięty transfobem w artykule "Vice". Jednak nie np. na Twitterze, gdzie ludzie są zachwyceni jego występem. Sam Chappelle przyznaje, że ma wielu znajomych LGBT i wszystkich kocha, a oni jego.

W innym momencie show naśladuje stereotypowy wyraz twarzy Chińczyka, co może być uznane za rasistowskie. Chyba sam nawet na to wpada, bo potem przypomina i tłumaczy, że jego żona jest Azjatką (zresztą w jego występie jest sporo takiej autoironii). Całość jednak jest tak wyolbrzymiona i często abstrakcyjne, że naprawdę trudno traktować jego przemyślenia poważnie.
Jego podejście pozwala lepiej zrozumieć opowiedziana przez niego anegdota sprzed 15 lat. Stacja wezwała go na rozmowę w sprawie skeczu. Zabroniono mu w nim używać słowa "ciota" (ang. faggot). Chappelle zapytał zdziwiony, czemu zatem może bezkarnie mówić "bambus" (ang. nigger). "Bo nie jesteś gejem" – usłyszał. Odparł na to, że "bambusem też nie".

Śmiać się czy płakać?
U podstaw jego filozofii leży właśnie to, że albo żartujemy ze wszystkiego, albo z niczego. Jest w tym szalenie konsekwentny i pewnie w tym tkwi przyczyna jego sukcesu (kontrakt z Netflixem opiewa na 60 mln dolarów). Wielu nazywa go przecież geniuszem komedii. Jeśli hamowałby się w tym co mówi, to odwróciliby się od niego nie tylko recenzenci.
Chappelle pokazał przede wszystkim, że jeszcze swoboda artystyczna nie umarła, póki się śmiejemy. Nie uważam jednak, by jego występ był szczególnie wybitny. Jest bardzo nierówny.

Część żartów przypomina te opowiadane przez pijanego wujka na weselu, a część ewidentnie testuje naszą cierpliwość. Chappelle jest wręcz uzależniony od prowokowania i czerpania przyjemności z różnorodnych reakcji widzów – nieraz było widać jak rzuca okiem na rozbawioną/skonsternowaną publikę.

Po tym, co można poczytać w mediach, aż wstyd przyznać, że nieraz wybuchałem sardonicznym śmiechem, bo Chappelle'owi, pomimo eksploatowania newralgicznych tematów, nie można odmówić point mocnych jak prawy sierpowy. Najczęściej jednak bawił mnie nie stand-up sam w sobie, ale to, że ktoś w 2019 roku ma odwagę wyjść na scenę, sypać tak niepoprawne dowcipy i generalnie mówić to, co mu się żywnie podoba.