Kocham Cię Netflixie, ale właśnie obejrzałam Twój najgorszy serial. "I-Land" to koszmar warty 0/10

Ola Gersz
Co robisz, kiedy budzisz się skołowany na nieznanej ci plaży, a w pobliżu nie ma żywego ducha? Dmuchasz w wielką muszlę. A gdy znajdujesz na tajemniczej wyspie książkę pod tytułem "Tajemnicza wyspa"? Wyrzucasz ją do morza i idziesz się opalać. Tak, już sam początek serialu "I-Land" doskonale oddaje jego absurdalność. A dalej wcale nie jest lepiej. Jest tak źle, że aż zabawnie. To najgorsza rzecz w repertuarze Netflixa, czego internauci długo nie dadzą mu zapomnieć.
"I-Land" jest serialem tak złym, że aż zabawnym Fot. Kadr z serialu I-Land
Był kiedyś taki serial "Zagubieni". Ot, jeden z lepszych tytułów w historii telewizji (chociaż zakończenie było rozczarowujące), już kultowy. Dość powiedzieć, że ostatni odcinek "Lost" obejrzeliśmy już ponad dziewięć lat temu, a fani wciąż za tą produkcją tęsknią.

Wśród nich jest twórca nowego serialu Netflixa "I-Land", debiutant Anthony Salter. Jednak zamiast, jak wszyscy porządni ludzie, zrobić sobie po raz piąty maraton wszystkich sezonów "Zagubionych", on akurat postanowił nakręcić odpowiedź na show ABC. Tylko że ci "Zagubieni 2.0" wyglądają jak parodia "Lost"/ skecz "Saturday Night Life" o złej telewizji/film dyplomowy najgorszej studenta szkoły filmowej (niepotrzebne skreślić).
Idź się opalać
Ot, 10 osób budzi się na bezludnej wyspie (tak jak w "Lost"). Wszyscy leżą na plaży 39 kroków od siebie, są podobnie ubrani, mają przy sobie tylko pojedyncze przedmioty, jak (nieszczęsna) muszla czy nóż. Nie wiedzą, jak się tu znaleźli i jak mają na imię. Generalnie nie wiedzą nic.


Mimo dość problematycznej sytuacji wszyscy są dość wyluzowani. Albo inaczej – udają, że są, ale tak naprawdę rozmawiają ze sobą głosem robotów albo odpoczywają. Jedni postanawiają przetrwać, inni próbują uciec, jeszcze inni mają to gdzieś i idą się opalać albo flirtować z pozostałymi. A jest w kim wybierać, bo cała dziesiątka wygląda jak modele i modelki, do tego noszą krótkie topy (kobiety) i opięte koszulki (mężczyźni).

W tle oczywiście jest większa intryga, której zalążek poznajemy już w zwiastunie. Bo "i-Island" nawet nie sili się na tajemnice, jak w przepełnionymi nimi – momentami aż za bardzo – "Lost". Trailer wprost pokazuje, że chodzi o jakąś symulację komputerową, a o tym, dlaczego 10 atrakcyjnych ludzi znalazło się na wyspie dowiadujemy się już w... 3 odcinku. A jest ich siedem.

Dalej ogląda się to tylko dla beki, bo inaczej się naprawdę nie da.

50 twarzy drewna
Co jest złe w "I-Land"? Wszystko. Po pierwsze, dialogi są absolutnie absurdalne i bezsensowne. Brzmią wręcz, jakby twórcy I-Land tłumaczyli scenariusz z obcego języka i przepuścili go przez Google Translatora. Serio. Jest aż tak źle.

Przykłady? Mężczyzna i kobieta znajdują w głębi wyspy wodospad:

Bohater: – Może nie powinniśmy mówić o tym reszcie.
Bohaterka: – Żartujesz sobie?
Bohater: – Niech to będzie nasza tajemnica.
Bohaterka: – Tak myślisz?
Bohater: – Tak.
Bohaterka: – Dlaczego?
Bohater: – Tęgie umysły myślą podobnie. Poza tym nigdy nic nie wiadomo.
Bohaterka (śmieje się): – Już rozumiem. Chodzi o selekcję naturalną?
Bohater: – Ty zdecydowanie ją przeszłaś.
Bohaterka: – Dziękuję. Ty też.
Bohater: – Tak myślisz?
Bohaterka: – Tak.


I zaczynają się całować. Aha. Najgorsze, że to wcale nie jest jeden zły dialog i jedna zła scena. Wszystkie dialogi są równie złe, podobnie sceny, chociaż niektóre mają przebłyski i mogłyby być niezłe, gdyby zabrał się za nie ktoś kompetentny. Niestety twórca "I-Land" do takich osób najwyraźniej nie należy i nie ma pojęcia, jak pisze się scenariusze. I nie wiem, czy będzie miał jeszcze okazję i czy ktoś da mu jeszcze drugą szansę.

Co jeszcze woła o pomstę do nieba? Bohaterowie. Są płascy, jak kartka papieru i nie ma w nich absolutnie żadnej głębi, a aktorzy (wśród nich Natalie Martines czy Kate Bosworth) są rozkosznie drewniani. Do tego stopnia, że flashbacki z przeszłości "wyspiarzy" – które są tu wprowadzone wzorem "Zagubionych" – są niewiarygodnie nudne i nie angażują. Ewentualnie można jeszcze zainteresować się postacią Chase (Martinez), która wyraźnie miała być skrzyżowaniem Kate i Any-Lucii z "Lost", jednak bohaterka zaczyna tak irytować, że po chwili mamy jej dosyć. Po trzecie, fabuła nie ma logiki ani sensu. Przykłady? Chociażby przytoczone wyżej sceny. Jeśli bohaterka, będąc na tajemniczej wyspie, znajduje książkę "Tajemnicza wyspa" i wrzuca ją do wody, to coś chyba jest tutaj nie tak. Ktoś tutaj albo robi parodię gatunku i niemiłosiernie drwi z widzów, albo jest po prostu głupi. I chyba niestety wygrywa tutaj druga opcja, bo w "I-Land" wszystko jest na poważnie i nie ma tu ani krztyny ironii czy dystansu.

Komedia?
Generalnie oglądanie tego serialu to droga przez mękę. Co chwila łapiesz się, że coś nie ma sensu i nie masz już pojęcia, co dzieje się na ekranie. Bohaterowie cały czas obrażają się i chcą się zabić, ewentualnie romansują. Albo biegają, co kamera pokazuje w iście doskonały sposób. Kiedy jedna z bohaterek ucieka brzegiem morza, operator serwuje nam zbliżenie na jej biust. Ktoś tu jest fanem "Słonecznego Patrolu". Albo "Love Island. Wyspy miłości". Oczywiście "I-Land" może być również wspaniałą rozrywką. Tropienie kolejnych absurdów to niezła zabawa, podobnie, jak zgadywanie, kto z kim się prześpi, a kto zginie. Sam serial nie jest również nudny – scen akcji jest co niemiara, a niektóre pomysły są naprawdę obiecujące. Sama końcówka, chociaż mało logiczna, również może niektórych usatysfakcjonować. Jednak mało, kto do niej wytrwa. Chyba że wyłączy myślenie.

Ten serial jest naprawdę koszmarnie zły. Miało być ambitne skrzyżowanie "Lost" z "Westworld", "Matrixem" i "Igrzyskami śmierci" (czego tam nie ma), a wyszedł serialowy odpowiednik "The Room" Tommy'ego Wiseau, czyli najgorszego filmu w historii. Tylko, że "The Room" jest kultowe, a "I-Land" zostanie zapomniane w pięć minut. Internauci drwią i kreują prześmiewcze memy, a krytycy załamują ręce. Dość powiedzieć, że w serwisie Rotten Tomatoes "I-Land" zdobył... zero procent. Dostało się również Netflixowi. Nie tylko dlatego, że stworzył takiego potworka, ale również dlatego, że po dwóch sezonach nagle skasował uwielbiany przez fanów serial "OA". I to bez podania powodu. "Naprawdę zamówiliście taki koszmar, a skasowaliście 'OA'"? – to tylko jeden z podobnych komentarzy.

Naprawdę kocham Cię, Netflixie, ale błagam, sprawdzaj, czy twórcy Twoich kolejnych tytułów wiedzą cokolwiek o robieniu seriali. Bo to jednak... dość istotne.