Kocham Cię Netflixie, ale właśnie obejrzałam Twój najgorszy serial. "I-Land" to koszmar warty 0/10
Co robisz, kiedy budzisz się skołowany na nieznanej ci plaży, a w pobliżu nie ma żywego ducha? Dmuchasz w wielką muszlę. A gdy znajdujesz na tajemniczej wyspie książkę pod tytułem "Tajemnicza wyspa"? Wyrzucasz ją do morza i idziesz się opalać. Tak, już sam początek serialu "I-Land" doskonale oddaje jego absurdalność. A dalej wcale nie jest lepiej. Jest tak źle, że aż zabawnie. To najgorsza rzecz w repertuarze Netflixa, czego internauci długo nie dadzą mu zapomnieć.
Wśród nich jest twórca nowego serialu Netflixa "I-Land", debiutant Anthony Salter. Jednak zamiast, jak wszyscy porządni ludzie, zrobić sobie po raz piąty maraton wszystkich sezonów "Zagubionych", on akurat postanowił nakręcić odpowiedź na show ABC. Tylko że ci "Zagubieni 2.0" wyglądają jak parodia "Lost"/ skecz "Saturday Night Life" o złej telewizji/film dyplomowy najgorszej studenta szkoły filmowej (niepotrzebne skreślić).
Ot, 10 osób budzi się na bezludnej wyspie (tak jak w "Lost"). Wszyscy leżą na plaży 39 kroków od siebie, są podobnie ubrani, mają przy sobie tylko pojedyncze przedmioty, jak (nieszczęsna) muszla czy nóż. Nie wiedzą, jak się tu znaleźli i jak mają na imię. Generalnie nie wiedzą nic.
Mimo dość problematycznej sytuacji wszyscy są dość wyluzowani. Albo inaczej – udają, że są, ale tak naprawdę rozmawiają ze sobą głosem robotów albo odpoczywają. Jedni postanawiają przetrwać, inni próbują uciec, jeszcze inni mają to gdzieś i idą się opalać albo flirtować z pozostałymi. A jest w kim wybierać, bo cała dziesiątka wygląda jak modele i modelki, do tego noszą krótkie topy (kobiety) i opięte koszulki (mężczyźni).
W tle oczywiście jest większa intryga, której zalążek poznajemy już w zwiastunie. Bo "i-Island" nawet nie sili się na tajemnice, jak w przepełnionymi nimi – momentami aż za bardzo – "Lost". Trailer wprost pokazuje, że chodzi o jakąś symulację komputerową, a o tym, dlaczego 10 atrakcyjnych ludzi znalazło się na wyspie dowiadujemy się już w... 3 odcinku. A jest ich siedem.
Dalej ogląda się to tylko dla beki, bo inaczej się naprawdę nie da.
50 twarzy drewna
Co jest złe w "I-Land"? Wszystko. Po pierwsze, dialogi są absolutnie absurdalne i bezsensowne. Brzmią wręcz, jakby twórcy I-Land tłumaczyli scenariusz z obcego języka i przepuścili go przez Google Translatora. Serio. Jest aż tak źle.
Przykłady? Mężczyzna i kobieta znajdują w głębi wyspy wodospad:
Bohater: – Może nie powinniśmy mówić o tym reszcie.
Bohaterka: – Żartujesz sobie?
Bohater: – Niech to będzie nasza tajemnica.
Bohaterka: – Tak myślisz?
Bohater: – Tak.
Bohaterka: – Dlaczego?
Bohater: – Tęgie umysły myślą podobnie. Poza tym nigdy nic nie wiadomo.
Bohaterka (śmieje się): – Już rozumiem. Chodzi o selekcję naturalną?
Bohater: – Ty zdecydowanie ją przeszłaś.
Bohaterka: – Dziękuję. Ty też.
Bohater: – Tak myślisz?
Bohaterka: – Tak.
I zaczynają się całować. Aha.
Co jeszcze woła o pomstę do nieba? Bohaterowie. Są płascy, jak kartka papieru i nie ma w nich absolutnie żadnej głębi, a aktorzy (wśród nich Natalie Martines czy Kate Bosworth) są rozkosznie drewniani. Do tego stopnia, że flashbacki z przeszłości "wyspiarzy" – które są tu wprowadzone wzorem "Zagubionych" – są niewiarygodnie nudne i nie angażują. Ewentualnie można jeszcze zainteresować się postacią Chase (Martinez), która wyraźnie miała być skrzyżowaniem Kate i Any-Lucii z "Lost", jednak bohaterka zaczyna tak irytować, że po chwili mamy jej dosyć.
Komedia?
Generalnie oglądanie tego serialu to droga przez mękę. Co chwila łapiesz się, że coś nie ma sensu i nie masz już pojęcia, co dzieje się na ekranie. Bohaterowie cały czas obrażają się i chcą się zabić, ewentualnie romansują. Albo biegają, co kamera pokazuje w iście doskonały sposób. Kiedy jedna z bohaterek ucieka brzegiem morza, operator serwuje nam zbliżenie na jej biust. Ktoś tu jest fanem "Słonecznego Patrolu". Albo "Love Island. Wyspy miłości".
Ten serial jest naprawdę koszmarnie zły. Miało być ambitne skrzyżowanie "Lost" z "Westworld", "Matrixem" i "Igrzyskami śmierci" (czego tam nie ma), a wyszedł serialowy odpowiednik "The Room" Tommy'ego Wiseau, czyli najgorszego filmu w historii. Tylko, że "The Room" jest kultowe, a "I-Land" zostanie zapomniane w pięć minut.
Naprawdę kocham Cię, Netflixie, ale błagam, sprawdzaj, czy twórcy Twoich kolejnych tytułów wiedzą cokolwiek o robieniu seriali. Bo to jednak... dość istotne.