"Dlaczego Rita umarła tuż przy namiocie?". Przyjaciółka himalaistki obwinia organizatora wyprawy

Bartosz Godziński
Rita Bladyko zmarła w czasie wyprawy na Manaslu w Nepalu, ósmej najwyższej góry świata. Okoliczności śmierci polskiej himalaistki nie są do końca wyjaśnione. Znajomi zastanawiają się przede wszystkim nad jednym: dlaczego kobieta zmarła przy namiocie, w którym spało dwóch członków wyprawy?
50-letnia Rita Bladyko mieszkała w Londynie, ale czuła się bardzo związana z Polską. Zawsze na szczyt zabierała ze sobą biało-czerwoną flagę Fot. Rita Bladyko / Facebook
O śmierci Polki jako pierwsza poinformowała Magdalena Gorzkowska. Była uczestniczką innej wyprawy, w czasie której zdobyła szczyt Manaslu (8156 m n.pm.). Spotkała Bladyko, która wchodziła na górę z samym szerpą. Próbowała jej pomóc, bo jej stan był "nieciekawy".

Później oświadczenie napisał lider wyprawy Zbigniew Bąk. Wynika z niego, że 50-latka zasłabła w czasie ataku na szczyt, potem została sprowadzona w dół przez szerpę, dotarła do bazy i według Bąka nic nie zapowiadało tragedii. Znaleźli ją nad ranem przy namiocie, w którym spali.

Co tam się wydarzyło?
Udało mi się porozmawiać z przyjaciółką Rity Bladyko. Była jej sąsiadką w Londynie. – W oświadczeniu brakuje kilku wątków i są luki w chronologii wydarzeń. Nie chcę nikogo oskarżać. Chce się dowiedzieć co tak naprawdę się wydarzyło mojej przyjaciółce i przestrzec innych, by nie popełniali takich błędów – mówi naTemat Victoria Perebeynos.


Nie jest sama, na Facebooku znajdziemy wiele komentarzy przyjaciół Rity, którzy próbują ustalić, co się stało. Najwięcej wątpliwości budzą bezpośrednie przyczyny śmierci himalaistki. Umarła w obozie, a nie w czasie niebezpiecznej wspinaczki na ośmiotysięcznik.

Dlaczego tylko przypadkowa himalaistka (wspomniana Gorzkowska) zauważyła, że 50-latka miała objawy choroby wysokościowej? A ta może powodować nawet halucynacje. Objawy tej przypadłości są różne i możliwe, że to, że kobieta żartowała z innymi, jak to było opisane w oświadczeniu, wcale nie wynikało z jej lepszego humoru. Czy doświadczony szerpa, który z nią szedł, również nie zwrócił na to uwagi?

– Jeżeli ktoś nawet tylko zasygnalizował, że może być chora, powinna być otoczona opieką. Rita spała w jednym namiocie z dwoma członkami wyprawy, w tym z liderem, dlaczego nikt nie odprowadził jej za potrzebą? Dlaczego namiot nie został zabezpieczony? Osoby chorej nie można puszczać bez opieki. Według mnie nie zostało to odpowiednio dopilnowane – stwierdza przyjaciółka zmarłej.
Victoria Perebeynos
Przyjaciółka Rity Bladyko

Osoba cierpiąca na chorobę wysokościową pije dużo wody, więc załatwia się dłużej. Kobiety przykucają, a przy takiej wysokości i zmęczeniu, można zamknąć oczy i usnąć w kilka sekund. W takiej pozycji znalezioną zamarzniętą Ritę. Wyszła o 4 z namiotu, a oni znaleźli ją o 7 tuż obok. Czemu nikt jej nie asekurował?

Tymczasem drugi mężczyzna, który również z nią spał w namiocie, wiedział, że poszła za potrzebą. Nie zainteresowało go to, że koleżanka z zespołu długo nie wraca. Pomijając już to, że nie poszedł jej pomóc.

"Powiedział, że wyszła za potrzebą jakiś czas temu. Kiedy wychyliłem się z namiotu dostrzegłem ją tuż obok. Wyglądała tak jakby spała, skulona w kucki. Musiała na sekundę usnąć i to wystarczyło" – napisał w oświadczeniu Bąk. W takiej pozycji umiera zresztą wielu himalaistów. Jednak przecież nie każda zorganizowana wyprawa kończy się śmiercią osoby, która poszła siku... Zdobyli szczyt bez koleżanki
Na początku oświadczenia Zbigniewa Bąka jest napisane: "W dniu wczorajszym 27.09.2019 r. weszliśmy wraz z zespołem na szczyt ośmiotysięcznika Manaslu. (...) W drodze na górę nasza koleżanka, którą dobrze znaliście z wielu naszych wspólnych wypraw, Rita Bladyko, osłabła z sił i ze swoim szerpą zawróciła do campu 4 na 7400" . Wynika z tego, że zespół zostawił ją na szlaku i kontynuował atak w niepełnym składzie.

Potwierdza to materiał "Faktów". Zbigniew Bąk powiedział dziennikarzom, że Ricie, tak jak innym, było "po prostu zimno i tylko przez godzinę miała problemy ze wzrokiem". Czyli wiedzieli, a raczej powinni wiedzieć, że zaburzenia widzenia to objaw choroby wysokościowej.

Kontynuowali wspinaczkę, zostawiając Ritę z tyłu. Właśnie wtedy spotkała ją schodzącą ze szczytu Magdalena Gorzkowska, która próbowała wezwać pomoc i poleciła jej wracać w dół, do obozu. Teraz ma wyrzuty sumienia, bo uważa, że mogła zrobić więcej.

"Czarni przewodnicy" na białych szczytach
Stowarzyszenie Klub Alpinistyczny "Homohibernatus", którego szefem jest Zbigniew Bąk, w zeszłym roku również poprowadziło tragiczną w skutkach wyprawę na Mont Blanc. Zginęła wtedy czterdziestoletnia Polka - Aneta. W planach nie było dotarcie na szczyt (4810 m n.p.m.), tylko do schroniska (3165 m.), w którym miały odbyć się oświadczyny. Niestety kobieta zginęła po drodze - poślizgnęła się i runęła na skały (na ok. 2700 m.). Organizator napisał jej wcześniej, że nie musi zabierać ze sobą raków.

Ruszyło w tej sprawie śledztwo prokuratorskie, które wciąż jest w toku. Przy okazji wyszło na jaw, że wyprawa była prowadzona przez tzw. "czarnego przewodnika". Zbigniew Bąk nie posiadał bowiem odpowiedniej licencji. Profesjonalni przewodnicy, zrzeszeni w Międzynarodowej Federacji Związków Przewodnickich, mogą na szczyt Mont Blanc zabrać maksymalnie dwóch klientów - dla bezpieczeństwa.

A firma Zbigniewa Bąka zabrała wtedy 12 osób. Jeden z cytatów na stronie "Homohibernatus" jest w całym tym kontekście bardzo wymowny i równocześnie przerażający.

Homohibernatus na Facebooku
Wyprawy, podróże i trekkingi na wszystkie kontynenty, najlepsi przewodnicy, Korona Ziemi, góry, skuteczność 96%
Czytaj więcej

"Strona www informuje, że stowarzyszenie zrzesza pasjonatów gór, a oferta wyprawowa skierowana jest tyko do jego członków. Kto nie chce być członkiem, ten nie może korzystać z bogatej i już na pierwszy rzut oka komercyjnej oferty tego klubu. Wyjazdy prowadzą (cokolwiek to znaczy) doświadczeni członkowie stowarzyszenia. Jak doświadczeni? O tym ani słowa. Jest tyko zapewnienie, że nie są przewodnikami górskimi. I to jest tak zwana najszczersza prawda" – pisał Ludwik Wiczyński, prezes Polskiego Stowarzyszenia Przewodników Wysokogórskich.

O "czarnych przewodnikach" w nawiązaniu do afery z klubem "Homohibernatus" powstał obszerny artykuł na RMF24.pl. Krótko mówiąc: to nie do końca legalna gałąź komercyjnych wypraw wysokogórskich. Są tańsze, zabierają zwykle więcej osób i prowadzą je ludzie bez odpowiednich uprawnień.

Jednak z tego, co się dowiedziałem, wynika, że Rita Bladyko przyjaźniła się od lat ze Zbigniewem Bąkiem. Nie była więc przypadkową osobą, która nie wiedziała, na co się pisze. Wręcz przeciwnie - przed wyprawą zachwalała jego umiejętności.

Aktualizacja

Dopiero po publikacji artykułu otrzymałem odpowiedzi od Zbigniewa Bąka. Opisał mi ostatnie chwile życia Rity, a także odniósł się do kontrowersji w okół swojej działalności.

– Rita nie zdobyła szczytu, zawróciła ze swoim szerpą z wysokości ok. 7900 m n.p.m., do obozu 4 na 7400, byliśmy na szczycie miedzy 6.30 a 7.30 rano, między resztą grupy a nią i szerpą na zejsciu była godzina różnicy, kiedy ponownie spotkaliśmy się z nią w obozie 4, gdzie opiekował się nią jej szerpa. – relacjonuje naTemat Bąk.
Zbigniew Bąk
Lider wyprawy, szef klubu Homohibernatus

Gdy tylko się spotkaliśmy, spakowaliśmy plecaki i wraz nią zaczęliśmy schodzić do obozu 3 na 6700. Nie miała żadnych symptomów choroby wysokościowej, nie wymiotowała, nie chwiała się, nie miała bólu głowy. Oddychała od 2 dni na tlenie, byla wyczerpana i było jej zimno - tak jak wszystkim climbersom na tej wysokości.

Potem zeszli razem calą grupą do obozu niższego. – Rita była na końcówce dojścia do namiotów pierwsza ze swoim szerpą. W obozie niższym rozdzieliliśmy się po namiotach. Wypiliśmy napoje, przekąsiliśmy, z pól godziny pożartowaliśmy i poszliśmy spać. Rita nad ranem wyszła z namiotu za potrzebą, mogło to być miedzy 5 a 6 rano. Przy pozytywnej ocenie kondycji uczestnika, wszyscy weryfikujemy się na bieżąco i dbamy o siebie, nikt za nikim nie chodzi krok w krok, tak naprawdę to mógł być każdy z nas – przyznaje lider wyprawy.

Zbigniew Bak żałuje, że zrobili 300 proc. więcej niż byłoby można, a pomimo tego spotkała ich "taka niesprawiedliwość od losu". A jak ma się sprawa z licencją? Nadal jej nie posiada i przy okazji atakuje przewodników, którzy ją mają.

– Jesteśmy klubem alpinistycznym, gdzie starsi dzielą się wiedzą z młodszymi kolegami. Nie musimy nigdzie na świecie, oprócz Tanzanii i Kilimandżaro, mieć żadnych licencji. Tyczy się to też Himalajów. Miejscowe agencje zapewniają serwis, ludzi, a resztę: członkowie klubu – tłumaczy szef Homohibernatus. I dodaje, że są stowarzyszeniem, a tak prawnie działają w Polsce wszystkie kluby wysokogórskie, związki itd.
Zbigniew Bak

Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Stad nagonka przewodników, którzy wydają duże pieniądze w zagranicznych klubach i chcą żeby im się to wszystko zwróciło. My organizujemy takie wyprawy po kosztach i jesteśmy dla nich konkurencja, choć bezzasadnie.

– My ludzi uczymy, szkolimy, oni tylko wciągają na szczyt. I do następnego klienta – dodaje na koniec Zbigniew Bąk.