Pierwszy publicznie powiedział: "Hołownia na prezydenta". Teraz tłumaczy, co powinna zrobić opozycja
Pomysł wydaje się dość nieprawdopodobny, a jednak z każdym dniem mówi się o tym coraz głośniej, zaś sam zainteresowany plotek nie dementuje. Tygodnik "Wprost" na początku tygodnia napisał, że jeden z biznesmenów opłacił badania focusowe, aby sprawdzić, jak Szymon Hołownia byłby postrzegany jako kandydat na politycznego lidera. Czyżby zatem to 43-letni katolicki publicysta i współprowadzący show w TVN miał być kandydatem na prezydenta?
Z Jackiem Żakowskim rozmawiamy w naTemat, skąd się wzięła kandydatura Szymona Hołowni, po co opozycji kandydat obywatelski, a na koniec padnie opinia, na jaki radykalny ruch powinna się zdecydować Platforma Obywatelska, jeśli chce mieć przed sobą jakąś przyszłość.
"Hołownia na prezydenta" – to u Pana w audycji padło w mediach po raz pierwszy.
Chyba tak. Na pewno było to jeszcze przed pierwszym listopada.
To Pan wymyślił tę kandydaturę?
Nie, absolutnie! Ja to usłyszałem od kogoś, kto z kolei wyczytał to gdzieś na Twitterze. Na antenie powtórzyłem zaś tę informację o kandydaturze Hołowni jako przykład swoistego absurdu, pojawiającego się w sytuacji próżni politycznej.
Padł wówczas także pomysł z Olgą Tokarczuk.
I to już w jakimś sensie jest mój pomysł, choć nie tylko mój, że fajnie byłoby mieć takiego prezydenta. Lecz pewnie nie w przyszłym roku, gdybyśmy mieli rozmawiać poważnie.
To porozmawiajmy poważnie: dlaczego opozycja powinna szukać takiego - jak to Pan określa - kandydata obywatelskiego?
Mam wrażenie, że klasa polityczna odkleiła się od rzeczywistości i to w stopniu bardzo znacznym. Ten proces nie zaczął się wczoraj, to trwa - i w Polsce, i w wielu innych krajach zachodnich - od około 20 lat. W tym czasie polityka stopniowo dryfowała od demokracji, czyli od władzy sprawowanej przez społeczeństwo, do republiki, gdzie władzy nie sprawuje społeczeństwo, lecz sprawuje się za zgodą społeczeństwa. To jest ogromna różnica.
Żakowski: Moim zdaniem Hołownia byłby bardzo złym kandydatem, ponieważ jest bardzo mocno kojarzony z Kościołem katolickim.•Fot. Małgorzata Kujawka / Agencja Gazeta
Jednocześnie w samorządach wzmacniano prezydentów, burmistrzów czy wójtów kosztem rad. W parlamencie - wzmacniano rolę marszałków kosztem roli całych izb. Podobne zmiany zachodziły w całych partiach. Najdalej oczywiście poszedł PiS, który jest stricte wodzowską partią, ale i inne też.
Efekt jest taki, że politycy są skoncentrowali na grze wewnątrz partii, na walce o mandaty, układaniu jakichś koalicji, żeby coś przegłosować, a nie na tym, żeby reprezentować wolę wyborców. To oczywiście prowadzi do rewolty populistycznej.
Przekładając to na przyszłoroczne wybory prezydenckie i wracając do trwających spekulacji – Szymon Hołownia byłby właściwą osobą, by reprezentować wolę wyborców?
Moim zdaniem Hołownia byłby bardzo złym kandydatem, ponieważ jest bardzo mocno kojarzony z Kościołem katolickim, który dla bardzo dużej części społeczeństwa jest dziś synonimem patologii.
Ale Hołownia te patologie piętnuje. To nie jest osoba od Kościoła - nazwijmy to - toruńskiego.
Mimo wszystko – dla większości społeczeństwa ta "kościółkowość" nie jest bardzo porywająca, tak był to ujął. Ja bym raczej szukał osób, które nie są uwikłane w żadną wielką strukturę - ani w partię, ani w Kościół - ale mają silny rys ideowy bliższy XXI wiekowi.
Czyli kto?
Właśnie Olga Tokarczuk marzyłaby mi się jako prezydent. Tu jest ten nowoczesny rys ekologiczny. Ona jest i nowoczesna, i jednocześnie niesłychanie mocno zakorzeniona w naszej historii, we wspólnocie.
Ale zapewne nie ma żadnej szansy na to, żeby Olgę dało się "pociągnąć". Ją pociąga zaangażowanie publiczne, ale nie taka polityka.
A zatem?
Wydaje mi się, że należy szukać kogoś pomiędzy Hołownią a Tokarczuk. Niektórzy mówią, że mógłby to być prof. Marcin Matczak. Wiem, że nawet był w tej kwestii sondowany, ale z tego co słyszałem chętny nie jest.
Na pewno potrzebny jest ktoś, kto w znacznej części społeczeństwa wywołałby entuzjazm. I z tym entuzjazmem ludzie poparliby go w wyborach nie tylko ze strachu, że znów wygra Duda i PiS.
Pozostaje jeszcze kwestia rozpoznawalności. Olga Tokarczuk pewnie jest znana i ceniona tylko w ściśle określonych kręgach. Szymon Hołownia - wśród widzów TVN i części środowisk kościelnych.
Zgadzam się z tym. Ale jest wiele przykładów na to, że rozpoznawalność wyłacznie w określonych kręgach to nie jest problem nie do pokonania. Rozpoznawalność Andrzeja Dudy, gdy została zgłoszona jego kandydatura, była niemal zerowa.
Zatem gdyby partie opozycyjne zechciały postąpić mądrze, to - widząc, jak beznadziejnie słabych mają kandydatów i jak kiepskie efekty przynoszą działania według ich partyjnej logiki - poszukałyby kogoś, kto jeszcze się nie odkleił od rzeczywistości. Wtedy kwestia rozpoznawalności rozwiązałaby się sama. Wystarczyłoby, żeby partie opozycyjne stanęły za tą osobą murem, tak jak cztery lata temu PiS stanął za nieznanym szerzej Andrzejem Dudą.
I myśli Pan, że partie stać na taką decyzję?
Niestety, polska klasa polityczna nie ma dziś takiego horyzontu i zdolności analitycznych, jaką wykazał się np. gen. Jaruzelski, który nakazał rozwiązać swoją partię, żeby potem mogło powstać coś, czym później stało się SLD Aleksandra Kwaśniewskiego.
Gdyby dziś był lider o takim horyzoncie, który widziałby, że kończy się pewna epoka, a wraz z tym kończą się pewne organizacyjne formuły...
Czyżby tym porównaniem składał Pan propozycję: sztandar Platformy wyprowadzić?
Ja tego nie proponuję, bo wiem, że dziś to jest nierealne.
Ale rzuca Pan taki pomysł, bo co – to by PO dobrze zrobiło?
To by Polsce dobrze zrobiło. Proszę sobie przypomnieć, jak ogromne korzyści Polska odniosła z tego, że Donald Tusk miał taką wyobraźnię w pewnym momencie – rozwalił Unię Wolności i stworzył Platformę Obywatelską. Gdyby on tego nie zrobił, zrobiłby to Jan Rokita i mielibyśmy ultraprawicową, faszyzującą formację szarpiącą cuglami.
Dzięki temu, że to Tusk zdecydował się na taki krok, udało się zbudować nowoczesną, liberalną, prorynkową i prodemokratyczną partię. Ona potem wyczerpała swoje możliwości, ale jednak bardzo dużo dobrego w Polsce zrobiła. Złego też, ale bilans jest na plus.
Kiedy bardzo zmienia się sytuacja, partiom potrzebni są politycy, którzy mają wizję i odwagę. Bo wariant B to jest to, co Leszek Miller przed laty zrobił z SLD – nigdy nie pogodził się z tym, że ta partia się skończyła i jej czas minął. I SLD gniło przez kilkanaście lat, udając, że jest lewicą. Dopiero kiedy upadło kompletnie i nie weszło do Sejmu, pojawiły się inne formacje lewicowe i z udziałem tej masy spadkowej po SLD zbudowały coś, co wygląda w miarę obiecująco. Ten wariant B w przypadku Platformy też jest możliwy.