"Jeszcze nigdy nie było tak dramatycznie". Tak gminy rządzone przez PiS płacą za obietnice

Katarzyna Zuchowicz
Samorządy w całej Polsce głowią się i troją, by znaleźć pieniądze na wyborcze obietnice PiS. I nie chodzi tylko o te, w których – jak niektórzy chcieliby wmówić – rządzi opozycja. Ogromne problemy mają też gminy, w których rządzi PiS. Nie ma dla nich żadnej taryfy ulgowej, choć niektórzy raczej boją się o tym mówić. – Wszystkie problemy naszej gminy wynikają z polityki rządu – mówi nam radny z Parczewa. Tu burmistrz z PiS rządzi od 13 lat.
Za wyborcze obietnice PiS muszą płacić też mieszkańcy w gminach, gdzie rządzą samorządowcy tej partii. Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
Samorządy w całej Polsce mają dziś ogromne problemy i wszyscy wiedzą, że dzieje się tak z powodu polityki rządu. Jednak te, w których rządzą politycy związani z PiS, raczej niechętnie o tym mówią. Jak zaciskanie pasa wygląda u nich? Czy tam również na gwałt muszą szukać funduszy, by ratować budżet na 2020 rok i móc realizować pomysły rządu?

– Jeszcze nigdy nie byliśmy w tak dramatycznej sytuacji – odpowiada w rozmowie z naTemat Łukasz Gołąb, radny z Parczewa.

"Jesteśmy na ścianie wschodniej"
To miasto na Lubelszczyźnie, około 10 tys. mieszkańców. Rzut beretem stąd znajduje się Jasionka, gdzie PiS organizował konwencję wyborczą przed wyborami do PE. Niedaleko jest do Radzynia Podlaskiego, którego burmistrz zawierzył kiedyś miasto Jezusowi, a Czarny Protest nazywał buntem pogan. W tym okręgu, w wyborach do Sejmu, startował Jacek Sasin i zdobył ponad 90 tys. głosów
– Jesteśmy na ścianie wschodniej. U nas zawsze, w każdych wyborach, PiS zdobywał znacznie ponad 50 proc. poparcia – mówi nam przewodniczący Rady Miasta Mirosław Naumiuk. Obaj nasi rozmówcy nie są jednak z PiS, w 15-osobowej radzie partia rządząca ma sześcioro radnych, ale – jak słyszę – to kwestia tego, że na najniższym szczeblu mieszkańcy głosują na ludzi. Gdyby, jak przy innych wyborach, kierowali się polityką, w radzie dominowałaby partia Jarosława Kaczyńskiego.


Ale od 2006 roku Parczewem rządzi burmistrz z PiS. I właśnie on zaproponował ostatnio, że w mieście i gminie trzeba podnieść podatki – o 15 procent. Inaczej nie da się spiąć budżetu. "Skandal w Parczewie. Pisowski burmistrz drastycznie podnosi lokalne podatki" – podsumował portal wiesci24.pl. "Wszystkie problemy wynikają z polityki rządu"
Według "Dziennika Wschodniego" burmistrz Paweł Kędracki nie ukrywał że 2020 rok będzie ciężkim rokiem dla Parczewa. Tak tłumaczył swoją propozycję:
Paweł Kędracki

"Musimy dokonać zmian w podatkach lokalnych i część z nich podnieść, aby zbilansować nasz budżet. Szacujemy że spadek wpływów z podatku dochodowego od osób fizycznych będzie na poziomie 1,8 mln zł. Na subwencji oświatowej będzie 419 tys. zł mniej. Poza tym, we wszystkich naszych jednostkach mamy wzrost wydatków i spadek dochodów bieżących. To kwota ponad 3 mln zł, którą jakoś musimy zapełnić". Czytaj więcej

Paweł Kędracki nie powiedział co prawda w szczegółach, z czego wynikają te problemy. Ale przynajmniej część radnych otwarcie o tym mówi.

– Wszystkie problemy gminy Parczew wynikają z polityki rządu i zmian, które wprowadzono na szczeblu centralnym. Czyli: obniżenia podatku dochodowego o 1 proc., zwolnienia osób do 26. roku życia z płacenia podatków, podwyższenia kosztów przychodów, obniżenia subwencji oświatowych i skokowego wzrostu kosztów w postaci wzrostu płacy minimalnej – wymienia Łukasz Gołąb. Był jednym z dwójki radnych, która głosowała przeciwko podwyżkom.

Ani on, ani Mirosław Naumiuk, nie pamiętają podobnej sytuacji przy tworzeniu budżetu. – Pierwszy raz w historii nasze miasto i gmina ma taki problem. Pan burmistrz powiedział do radnych: albo zaakceptujecie podwyżkę podatków, albo budżet zrobi Regionalna Izba Obrachunkowa, bo ja jako burmistrz nie jestem w stanie go przygotować. W naszej gminie jeszcze nigdy nie było takiej sytuacji, żeby było zagrożenie RIO – twierdzi Łukasz Gołąb.

"Boją się o tym mówić"
Przypomnijmy, takie głosy słychać w całej Polsce. O innych samorządach, które zaciskają pasa, tną wydatki i inwestycje, a także podnoszą podatki, by rząd mógł realizować swoje obietnice, więcej pisaliśmy tutaj.

Gminy zarządzane przez PiS też muszą się z tym borykać, choć otwarcie raczej mało kto się do tego przyznaje. Sama słyszę w kilku miejscach, że u nich wielkiego problemu nie ma. Niektórzy tłumaczą, że zawsze przy budżetach są jakieś problemy. A niektórzy będą pewnie zwalać winę na rady miast czy gmin, w końcu to radni głosują.

– Politycy PiS boją się o tym mówić jak ognia. Nasz burmistrz, gdy pytamy go o konkrety, to nie odpowiada, albo odpowiada wymijająco. Robi uniki – mówi Łukasz Gołąb.

Kilka dni temu głośno było o Tomaszowie Lubelskim. Miastem, które liczy ok. 20 tys. mieszkańców, też rządzi burmistrz z PiS. Wojciech Żukowski otwarcie przyznał na antenie TOK FM, że aby dopiąć budżet na 2020 rok trzeba zmniejszyć wymiar etatów około 90 pracowników. Inaczej nie ma pieniędzy na podwyższenie płacy minimalnej.

"Tomaszów to miasto, w którym zdecydowana większość mieszkańców, w tym ja, głosowała na PiS. Słyszeliśmy zapowiedzi premiera Morawieckiego i prezesa Kaczyńskiego o podwyżce płacy minimalnej, o tym, że od stycznia będziemy zarabiać 2600 zł, a na koniec roku 3000 zł, bo tyle ma wynosić to minimum. Ja wyliczyłam, że dostanę jakieś 400 zł podwyżki. Miałam plany, spłacam kredyt, cieszyłam się. A teraz wszystko bierze w łeb" – żaliła się jedna z mieszkanek w reportażu radia TOK FM. Informacja wywołała żywą dyskusję. Dziś w Urzędzie Miasta odsyłają nas do strony interetowej. Jest tam oświadczenie burmistrza, że redukcji nie będzie. Napisano w nim, że nie przewiduje się zmian zasad zatrudnienia.

Już w październiku mówiło się też o Piekoszowie pod Kielcami, gdzie wójt związany z PiS nie ukrywał, że miał problem z kosztami wzrostu pensji minimalnej. – Trzeba było znaleźć kompromisowe rozwiązanie – mówił Zbigniew Piątek. I w Polskę poszedł przekaz, że obetnie etaty pracownikom szkół.

"Jerzy Wrębiak poszukuje pieniędzy, które zasilą miejską kasę. Tym razem padło na podwyżki stawek podatku od nieruchomości" – czytam na lokalnym portalu z Brzegu. Jerzy Wrębiak jest burmistrzem tego miasta z ramienia PiS.

"Czy następne lata będą inne?"
– To nie ma znaczenia, z jakiej opcji jest burmistrz czy wójt. Wszyscy mają dokładnie takie same problemy – zauważa Mirosław Naumiuk.

Twierdzi, że u nich burmistrz miasta rozumie powagę sytuacji. Jest przecież u władzy już czwartą kadencję. – Bardzo musimy zaciskać pasa. Nie przypominam sobie takiej konstrukcji budżetu, żeby było tak ciężko jak teraz. Z tytułu udziału podatku od osób fizycznych i subwencji oświatowej mamy dziurę ok. 2 mln złotych. To wyrwa, którą musimy zasypać, szukając oszczędności i sposobów na pozyskanie dochodów. A także być może trzeba będzie zrezygnować z niektórych inwestycji, bo nie będzie nas stać, żeby zrobić coś jeszcze – mówi przewodniczący.

Obawia się, że nie chodzi tylko o 2020 rok. – Czy następne lata będą inne? Na ten moment nie wiem – przyznaje.

Łukasz Gołąb: – Wcześniej była tylko kwestia oświaty, teraz doszły inne problemy. Radni obawiają się, że tak będzie wyglądało układanie budżetu w kolejnych latach. A jeśli dojdzie wzrost cen za energię i za odpady, to może się okazać, że zabraknie nam środków na pokrycie wzrostu kosztów, które wystąpią. Trzeba będzie szukać dalszych oszczędności, które będą odczuwalne dla mieszkańców. Może będzie to likwidacja którejś ze szkół? Ograniczenia oświetlenia miasta? Zwolnienie kilku osób z którejś instytucji? – zastanawia się. Dlatego podczas spotkań z burmistrzem radni apelują do niego. – Mówimy: "Jeśli macie spotkania w gronie partii rządzącej, to mówcie o tym. Nie ukrywajcie tego. Nie mówcie, że jest pięknie, bo nie jest". Nie chodzi o to, by kogoś potępiać. Ale jeśli jest problem, to trzeba o nim mówić. I rozwiązywać jak najszybciej. Bo jeśli przez kolejne dwa lata nie zostanie rozwiązany, to jest po samorządach. Za moment rozpocznie się równia pochyła. Są pieniądze unijne, z których można korzystać. Tylko wtedy może pojawić się pytanie, czy samorządy będzie stać na wkład własny – zauważa przewodniczący.