"Chaos był straszny". W Barczewie zawrzało, gdy "atak terrorystyczny" na szkołę trafił do mediów
Jeszcze kilka dni temu niewiele osób spoza regionu słyszało o 7,5-tys. Barczewie pod Olsztynem. Dziś miasteczko jest na ustach wszystkich. Cała Polska dowiedziała się o tym, że dzieci boją się tam chodzić do szkoły, bo przeraziła je symulacja ataku terrorystycznego na placówkę, przeprowadzona w połowie listopada. Problem w tym, że wielu uczniów nie wiedziało, że to symulacja. Gdy sprawa zyskała medialny rozgłos, w Barczewie zawrzało.
Po chwili Nitkowski daje się jednak pociągnąć za język. – Do tej szkoły chodzi mój wnuk. Jest w 5 klasie. On się tej symulacji nie przestraszył, bo wiedział, że to na niby – tłumaczy były burmistrz. Przyznaje jednak, że młodsze dzieci mogły być przerażone.
Ale inni mieszkańcy Barczewa nie są już tak dyplomatyczni. W mocnych słowach komentują sprawę w internecie – w lokalnej prasie i w mediach społecznościowych. "Co to za akcja w ogóle, żeby nikogo o tym nie uprzedzić, chore!" – wpis Joanny (wszystkie imiona zostały zmienione) na Facebooku oddaje ducha wielu innych komentarzy, od których zaroiło się w sieci.
"Mam syna w tej szkole. I wiem jak zareagowały starsze dzieci, a jak maluchy. Nie wyobrażam sobie z czym musieli się zmierzyć, aby przekonać kilkulatka, że mimo wszystko szkoła jest cacy i bezpieczna..." – pisze Zuzanna, matka jednego z uczniów.
Mieszkający w pobliżu szkoły Łukasz mówi naTemat, że nauczyciele mieli szczęście, że żadnemu z dzieci nic się nie stało. – Jedno z dzieci tak się przestraszyło "terrorystów", że wyskoczyło przez okno. A to niby tylko parter, ale wysoki na 1,5 m, więc dziecko mogło się połamać – ocenia mężczyzna. Samego "ataku" nie widział. Był wtedy w pracy.
"Coś tam przebąkiwali"
Część mieszkańców Barczewa dowiedziała się o tym, co się stało, dopiero z ogólnopolskich mediów. Przez trzy tygodnie o nietypowych ćwiczeniach mówiono raczej półgębkiem.
Jeśli ktoś nie ma dzieci w tej podstawówce, mógł usłyszeć tylko strzępki jakichś rozmów. Jak Paulina, której pociechy uczęszczają do innej placówki. – Inni rodzice coś tam przebąkiwali o tym ataku, gdy się stało w kolejce w sklepie, ale nie wiedziałam o co chodzi. Nie dopytywałam – mówi naTemat Paulina. Zrozumiała o co chodzi, gdy news z Barczewa trafił na wirtualne łamy serwisów i do telewizji. Wtedy o sprawie zaczęło być głośno również na ulicach Barczewa. – Znajomi mówią, że chaos był straszny – relacjonuje kobieta.
Według niej w mieście dominują dwie postawy: wkurzenie (przede wszystkim rodzice i bliscy dzieci w wieku szkolnym) i rozbawienie (cała reszta). – Niektórzy dziwią się o co ten cały szum, przecież "nikomu nic się nie stało" – relacjonuje Paulina z przekąsem.
Nagła sława małego miasteczka niektórych skłoniła do żartów, że "Barczewo to stan umysłu", innych zaś przytłoczyła. – Komuś bardzo zależało na tym, by ten temat był medialny – uważa były burmistrz.
Podkreśla, że nie wierzy w przypadek, skoro sprawa wypłynęła dopiero po kilku tygodniach. – Barczewo to fajne miasto. Media mają wiele innych rzeczy, o których mogłyby mówić, ale wolą o tym. To już nie tylko siedziba dwóch zakładów karnych i czterech kościołów – wskazuje Nitkowski.
Trzydziestoparoletni Michał Krawiel, który pochodzi z Barczewa, a teraz mieszka w Olsztynie, przyznaje, że sława jego rodzinnego miasta jest kłopotliwa. – To straszna żenada, że wylądowaliśmy z takiego powodu jako ogólnopolski news – mówi mężczyzna. – Jesteśmy teraz jakimś okazem z pogranicza lolkontentu i pokazu głupoty – ocenia Michał. Obawia się, że od teraz każdy, kto usłyszy że jest z Barczewa, skojarzy miasto nie z twórczością Marka Nowakowskiego (który wybrał je na miejsce akcji swoich powieści) lub zabytkową figurą z okresu baroku, lecz właśnie z tym nieszczęsnym incydentem.
"Ale po co?"
Łukasz zastanawia się, jakiemu celowi miała służyć symulacja ataku terrorystycznego na szkołę w Barczewie. – Jak chcieli zrobić coś pożytecznego, to mogli nauczyć dzieci jak się zachować w razie pożaru. To by im się przydało, a nie jakieś bzdury o terrorystach. Kto by chciał napaść na Barczewo? W szkole można zrobić wiele rzeczy, ale po co? – pyta retorycznie mężczyzna.
Innego zdania jest Paulina. – Może i takie ćwiczenia są potrzebne, ale wykonanie było do niczego. Najpierw powinna być pogadanka, przegadanie tej sytuacji na sucho. A nie wjazd do szkoły z zaskoczenia – ocenia.
Wydarzenia w Barczewie skomentowała na Facebooku psycholożka i trenerka umiejętności psychospołecznych Agnieszka Biela. Według niej ćwiczenia były kompletnie pozbawione sensu. "To jest mniej więcej tak, jakby bez uprzedzenia kogokolwiek, do szkoły wpadli fani fajerwerków i zaczęli rzucać materiały pirotechniczne po korytarzu, mówiąc, że to próbny alarm przeciwpożarowy. Czego to niby miało nauczyć kadrę i dzieci?" – pyta ekspertka.
Realne skutki "symulacji"
Biela uważa, że nazywanie akcji w barczewskiej podstawówce symulacją, jest błędne. "Symulacja to działanie, w którym odtwarza się sytuację realnego zagrożenia w warunkach bezpiecznych, z udziałem osób do tego przygotowanych, po to, by przećwiczyły sobie określone procedury i sposoby zachowania. Robi się to po to, żeby uczestniczki/-cy symulacji w razie rzeczywistego pojawienia się zagrożenia wiedziały, co mają robić i wykonywały różne działania automatycznie i w sposób skoordynowany ze sobą nawzajem. Sytuacja opisana w tekście nie spełnia ŻADNYCH z opisanych warunków" – podkreśla psycholożka.
Zainteresowanie mediów Barczewem wkrótce się skończy, bo nieuchronnie pojawią się inne tematy. Stan na dziś jest taki, że zaszła zmiana na stanowisku dyrektora szkoły, a sprawa trafiła do prokuratury. Zdaniem Zuzanny, wspomnianej matki jednego z uczniów, zwolenienie dyrektorki nie jest odpowiedzią – a przynajmniej nie całą odpowiedzią na to, co zaszło, bo część dzieci nadal boi się chodzić do szkoły. "Pani dyrektor nie ma. A problem rodzicom i nauczycielom został" – podsumowuje kobieta.