"Napędzają mnie pasja i frajda z tego, co robię". Gorsky, czyli tatuator mierzący naprawdę wysoko

Michał Jośko
Ten pochodzący z Podkarpacia 33-latek to obecnie jedna z najgorętszych postaci w świecie tatuażu. Choć na co dzień pracuje w Londynie, to na wywiad w naszym cyklu "Co Ciebie napędza" umówiliśmy się na swojsko-polskiej ziemi. Czas porozmawiać o jego przepisie na sukces oraz tym, co jest najlepszym paliwem dla człowieka naprawdę kreatywnego, ambitnego i żądnego wyzwań.
Fot. Maciej Stanik/ naTemat
Cofnijmy się do dnia, w którym stwierdziłeś, że swoje życie chcesz związać z igłami oraz tuszem…

Tatuowanie jest miłością, do której robiłem w życiu kilka podejść. Pierwsze z nich miało miejsce w roku 2002. Byłem wtedy szesnastolatkiem z Iwonicza Zdroju, czyli małej, nudnej miejscowości, w której naprawdę niewiele się działo.

Pewnego razu spotkałem człowieka, który zdecydowanie wyróżniał się z szarego tłumu: jego ciało zdobiły dziary, czyli coś, co w spokojnym podkarpackim miasteczku wzbudzało u wielu osób niechęć. Ja zareagowałem inaczej – zacząłem dopytywać nowego znajomego, o co chodzi w tym całym tatuowaniu.

Wkręciłem się tak mocno, że niedługo później zbudowałem swoją pierwszą maszynkę, tzw. strunówkę, wykorzystującą silniczek od Walkmana i naostrzoną strunę gitarową. Przy jej pomocy zacząłem robić pierwsze tatuaże, trenując na skórze kolegów oraz swojej własnej. Jednak wszystko trwało zaledwie dwa miesiące. Później ta zajawka mi przeszła i skupiłem się na innych pasjach; deskorolce i snowboardzie…
Fot. Maciej Stanik/ naTemat
Ile wody upłynęło w Wisłoce, nim znów sięgnąłeś po maszynkę?

Bardzo dużo. Po liceum poszedłem na studia do Rzeszowa. Wiesz, rodzice w kółko powtarzali, że powinienem zdobyć wyższe wykształcenie, zostać lekarzem albo prawnikiem. Ja postanowiłem zrealizować plan minimum: wybrałem turystykę i rekreację.

Chodziło tylko o to, żeby dla świętego spokoju zdobyć jakikolwiek dyplom, no a w międzyczasie nie przemęczać się zbytnio, przedłużyć sobie młodość i poimprezować naprawdę konkretnie (śmiech). Plan się udał – przebimbałem w ten sposób trzy lata, po czym zrobiłem licencjat.

Jednak wracając do tematu: przełomowe były wakacje po drugim roku studiów. Wieczorami dorabiałem wtedy w jednym z rzeszowskich pubów, przy okazji zachęcając poznawane tam osoby, żeby przyszły do mojego akademika, zrobić sobie tatuaż.

Zamówiłem w internecie maszynkę – tanią chińszczyznę, choć w porównaniu z wcześniejszą strunówką i tak był to ogromny skok jakościowy – no i robiłem kolejne wzory.
Fot. Maciej Stanik/ naTemat
Dotarliśmy właśnie do momentu, w którym stwierdziłeś: tatuaż to jest to!?

Jeszcze nie, bo po wakacjach znów odpuściłem. Cóż, troskliwa rodzina i znajomi w kółko powtarzali, że nie jest to dobry sposób na życie, że powinienem znaleźć sobie "normalne" zajęcie. Tak więc po studiach wyjechałem do Anglii, gdzie zajmowałem się samochodami jeżdżącymi po jednym z torów wyścigowych na obrzeżach Londynu.

Sprawdzałem stan opon, tankowałem, myłem nadwozia i czyściłem wnętrza tych aut, później odstawiałem je na parking – praca marzeń dla chłopaka, który zawsze kochał motoryzację. Frajdą była możliwość przejechania, chociażby kilkudziesięciu metrów wspaniałym samochodem, na który nie byłoby mnie stać.

Po paru latach wyrzucono mnie z tej pracy, bo nie potrafiłem skupiać się na zbyt wielu rzeczach jednocześnie. Wiesz, jak to jest: dostajesz jakieś zadanie, ale nie możesz skupić się na nim w stu procentach, bo w międzyczasie szef dorzuca ci kolejne obowiązki.

W efekcie robisz milion rzeczy na raz, ale żadnej porządnie. Są osoby, które potrafią pracować w takim systemie, ja niestety nie. Muszę mieć swój harmonogram i realizować zadania po kolei.

No ale z perspektywy czasu okazało się, że to zwolnienie było w gruncie rzeczy wielką przysługą. Gdy straciłem stabilną pracę, postanowiłem skupić się na tatuowaniu. Odkopałem tę chińską maszynkę, którą zabrałem do Wielkiej Brytanii i zacząłem działać w małym pokoju, który wynajmowałem w londyńskiej dzielnicy Acton.

Mieszkałem w nim i pracowałem, a pierwszymi klientami byli mechanicy samochodowi z poprzedniej firmy, którzy z czasem zaczęli polecać mnie swoim znajomym. No i dzięki takiej poczcie pantoflowej wszystko zaczęło się kręcić. Z biegiem czasu zyskałem renomę, która w świecie tatuażu jest czymś niesamowicie ważnym.

Dziś klient coraz częściej zwraca uwagę na "markę" artysty – nie myśli "chcę mieć po prostu delfina na pośladku i nieważne, kto go wykona". Nie, chce mieć na swojej skórze dzieło konkretnej osoby, której pracę docenia w szczególny sposób.
Fot. Maciej Stanik/ naTemat
W którym momencie rodzina i znajomi przyznali, że odradzanie ci kariery tatuatora było błędem?

Minęło naprawdę sporo czasu, zanim przestałem słyszeć pełne troski głosy, mówiące, żebym przestał bawić się w to całe tatuowanie i skupił się na znalezieniu kolejnej "porządnej" pracy. Jednak zagryzłem zęby i tym razem już nie odpuściłem.

Postanowiłem, że do trzydziestki udowodnię wszystkim, że wybrałem mądrze, że zacznę zarabiać na tej "zabawie" świetne pieniądze. Okazało się, że jednak można – przecież dziś dobry tatuator zarabia tyle, co dobry lekarz.

W tym wszystkim bardzo istotne było postawienie sobie konkretnego celu, czyli coś, co robiłem od dzieciństwa. Pamiętam, że gdy w czasach szkolnych musiałem kupić nową deskorolkę, odkładałem na nią cierpliwie, odmawiając sobie innych przyjemności. Byłem skupiony wyłącznie na tym, żeby uzbierać te 200 zł, czyli kwotę naprawdę dużą jak na ówczesne możliwości finansowe.

Na Wyspach takim celem był nowy samochód. Gdy postanowiłem kupić wymarzone auto, to przez ponad rok, codziennie, wrzucałem pieniądze do świnki-skarbonki. Dzięki temu czułem motywację.

Wstawałem co rano z uśmiechem na twarzy i rozpromieniony biegłem do pracy, bo wiedziałem, że zarobię kolejne pieniądze, które zbliżą mnie do realizacji konkretnego celu. Czułem potężną energię do działania.

Nieistotne, że samochód i tak wziąłem w kredyt, a zebrane pieniądze zainwestowałem w studio tatuażu. Najważniejsze było coś innego: każdy cel sprawia, że myślisz inaczej, masz lepsze nastawienie do życia.
Fot. Maciej Stanik/ naTemat
To właśnie pieniądze są twoją główną motywacją? Co ciebie napędza?

Zdecydowane "nie", zawsze były dopiero na drugim miejscu. Napędzają mnie pasja i frajda z tego, co robię. Tatuowanie to rewelacyjna zabawa, a fakt, że przy okazji świetnie zarabiam, jest tylko wartością dodaną. Kocham omawiać z klientami kolejne wzory, później tworzyć projekty i nanosić je na skórę. Daje mi to naprawdę gigantyczną radochę.

Dołóżmy jeszcze do tego wszystkiego podjarkę samorozwojem. Nie należę do osób, które stoją w miejscu, chcę być coraz lepszy. Czasami słyszę, że przecież lepiej tatuować się już nie da. Ludzie komplementują mnie, mówiąc, że osiągnąłem maksimum swoich możliwości. Nie zgadzam się z tym. Przecież gdybym doszedł do takiego punktu, to byłby dramat. Deprecha, brak motywacji i siły napędowej.

Masz wokół siebie wielu takich komplemenciarzy?

Na szczęście otaczam się głównie osobami, które z jednej strony doceniają to, co robię i motywują do działania, ale czasami potrafią mnie też wyhamować. To bardzo ważne, żeby nie trzymać się tych, którzy są bezkrytyczni i tylko poklepują po plecach.

Znacznie cenniejsi są ludzie, który od czasu do czasu potrafią tobą potrząsnąć. Tak, więc gdyby pewnego dnia miała mi odbić sodówka, to wiem, że bliscy strzeliliby mnie w ucho, mówiąc "opamiętaj się" (śmiech).
Fot. Maciej Stanik/ naTemat
Porozmawiajmy o najważniejszej z tych osób – poznałeś ją w pracy, a dziś pracujecie razem…

Narzeczona, z którą jestem już od sześciu lat, była moją klientką. Później została menedżerką, która zapewniła mi idealne warunki pracy. Bywam chaotyczny, żyję w swoim artystycznym bałaganie.

Ona jest typowym umysłem ścisłym, osobą bardzo zorganizowaną. Odpisuje na maile, dba o to, żeby studio funkcjonowało perfekcyjnie. Ogarnia całe mnóstwo spraw przyziemnych, żebym mógł skupiać się wyłącznie na tatuowaniu.

Jesteśmy świetnie zgraną ekipą. Bo wszystko, co osiągnąłem, jest efektem pracy zespołowej: właściwa osoba u twojego boku, nawet jeżeli pozostaje w cieniu, odpowiada za 50 proc. sukcesu.

Rola takiego partnera jest szczególnie istotna w przypadku osoby, która zajmuje się jakkolwiek pojętą sztuką. Każdy artysta jest w pewnym stopniu oderwanym od rzeczywistości egoistą; samolubem, z którym naprawdę trudno żyć.

Dlatego potrzebuje obok siebie kogoś bardzo wyrozumiałego, kto zniesie jego kaprysy i wieczne narzekactwo (śmiech). Bo stale jesteśmy z czegoś niezadowoleni, chcemy więcej i więcej.

Z czego jesteś niezadowolony najbardziej?

Od jakiegoś czasu coraz mocniej skupiam się na innych formach wyrazu artystycznego. Nigdy zbyt wiele nie rysowałem i nie malowałem; większość warsztatu wyrobiłem sobie "w praniu", tatuując. Jednak w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że o ile potrafię wyrażać się przy pomocy igły i tuszu, to znacznie gorzej wychodzi mi stworzenie czegoś przy użyciu pędzla albo węgla. Tak więc dałem sobie kolejnego pozytywnego kopa i dziś ostro nadrabiam zaległości.
Fot. Maciej Stanik/ naTemat
Czyżbyś miał już kolejny cel życiowy: do czterdziestki zostać sławnym malarzem?

Kto wie, co będzie za parę lat, zostało jeszcze sporo czasu. Może rzeczywiście pewnego dnia będę uznanym malarzem, rysownikiem albo rzeźbiarzem? Na pewno nie popadnę w rutynę życiową i będę szukał nowych wyzwań.

Skoro o wyzwaniach mowa: w programie "Top Gear" przeprowadzono niegdyś pojedynek Škody Yeti z Range Roverem. Zawieszenia tych wozów sprawdzano w taki sposób, że jechały po wyboistej łące, a na tylnych siedzeniach pracował tatuator… Sądzisz, że w takich warunkach byłbyś w stanie stworzyć dzieło wybitne?

O, nie widziałem tego odcinka "Top Gear". Powiedz mi najpierw, który z tych SUV-ów sprawdził się lepiej.

Wygrała Škoda.

No proszę… Ale wracając do twojego pytania: podejrzewam, że taki tatuaż, zrobiony w bujającym się samochodzie, nie byłby wybitny, no ale kto wie – musiałbym kiedyś tego spróbować, zawsze to jakieś nowe doświadczenie (śmiech).

Na razie myślę nad innym zaskakującym eksperymentem: właśnie dostałem propozycję tatuowania na… statku. W marcu mógłbym wsiąść na pokład jednostki, która wypływa z Miami, żeby przez dwa tygodnie pływać wzdłuż wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych.

W tym czasie wybrani tatuatorzy będą pracować w pokładowym studiu. Zobaczymy, co z tego wyjdzie, bo na razie mam problem z terminami. Ale nie ukrywam, że takie wyzwanie kusi naprawdę mocno. Zwłaszcza że bardzo chciałbym zobaczyć wreszcie USA...

...no i jestem głodny zaskakujących wyzwań, nigdy nie spocznę na laurach. Przecież to właśnie sięganie coraz wyżej, nieustanne rozwijanie swoich umiejętności jest najlepszym paliwem, jakie może napędzać człowieka.

Patronem cyklu artykułów „Co Ciebie napędza” jest Skoda.

Advertisement