Bohater, który powinien mieć ulice w polskich miastach. Tymczasem wciąż mało kto go zna
Aleksander Wacław Ładoś pochodził ze Lwowa, urodził się w 1891 r. Na lwowskim uniwersytecie studiował historię. W czasie I wojny światowej związał się z PSL Piast Wincentego Witosa, organizował Legion Wschodni, potem wyjechał na studia do Szwajcarii.
Wrócił po odzyskaniu niepodległości przez Polskę i rozpoczął pracę w dyplomacji świeżo odrodzonego kraju. Był uczestnikiem rozmów pokojowych ze Związkiem Radzieckim po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej. Później pracował w polskich placówkach dyplomatycznych w Rydze i w Monachium. Gdy w 1931 r. wiceszefem resortu spraw zagranicznych został Józef Beck, Ładoś został zwolniony z MSZ i aż do wybuchu II wojny światowej zajmował się publicystyką oraz współpracą z jednym ze szwajcarskich koncernów przemysłowych.
W październiku 1939 z ramienia Stronnictwa Ludowego trafił do rządu Władysława Sikorskiego, a w 1940 r. podjął pracę jako chargé d’affaires w polskiej placówce w szwajcarskim Bernie. I to tu zaczyna się pasjonująca, całkiem świeżo odkryta i wciąż słabo znana historia.
Metody działania grupy to materiał na niezły scenariusz filmowy. Od szwajcarskiego notariusza, który był konsulem honorowym Paragwaju, kupowano paszportowe druki in blanco (nota bene - ów notariusz nieźle na tym zarabiał). Blankiety wypełniał wicekonsul Konstanty Rokicki. Dalej następowało najtrudniejsze – potajemny transport paszportów do tych, którzy chcieliby uciec z kraju okupowanego przez Niemców.
Terror hitlerowski z każdym rokiem wojny się wzmagał. Nie zawsze udawało się dostarczyć dokumenty potrzebującym. Bardzo, bardzo liczył się czas.
Profesor Rotfeld dopiero niedawno dowiedział się, że jego rodzina miała załatwiony paszport, który dawał im możliwość ucieczki. Ocenił, że to jak głos zza grobu. Bo list z paszportem najwyraźniej dotarł, gdy mama i tata już nie żyli. Rodzice przyszłego ministra zostali zamordowani 1943 r. przez Niemców najpewniej po ukraińskim donosie. Mały Adam ukrywał się w unickim klasztorze do końca wojny. Potem trafił do sierocińca radzieckiego, następnie do domu dziecka w Krakowie.
Wszystko mogło się ułożyć inaczej. "Pomyślałem sobie, że właściwie tak niewiele brakowało, by ojciec i cała rodzina mieli szansę uratowania życia" – mówił Rotfeld.
Bo paszporty przygotowywane i rozsyłane przez grupę Aleksandra Ładosia nie były, bo nie mogły być gwarancją przeżycia. Były kołem ratunkowym. Rzucanym gdzieś w przestrzeń. Po to, aby być może uchronić adresatów od zesłania do obozu śmierci. Czasem się to udawało. Jednak opracowana właśnie lista nazwisk osób, dla których przygotowano paszporty, pełna jest adnotacji: "los nieznany" lub co gorsza "zginął/zginęła".
Badania sprawy podjął się m.in. dr Jakub Kumoch, ambasador RP w Szwajcarii, który przyznawał, że podaną w latach 40. liczbę 8-10 tys. uratowanych uznawał początkowo za grubą przesadę. Teraz, po kwerendzie dokumentów rozrzuconych w archiwach po całym świecie, zdaje sobie sprawę, że to była pomoc na naprawdę ogromną skalę.
Instytut Pileckiego opublikował tyle, ile mu się udało ustalić w stu procentach.Osoba Aleksandra Ładosia z całą swoją złożonością jest znana historykom, jednak nieznana była skala jego operacji ukrywanej pod dość banalnym kryptonimem "Sprawy paszportowe". Odkryliśmy dokumenty, które sugerują, że polscy dyplomaci i ich żydowscy współpracownicy podjęli próbę ratowania 8–10 tys. osób i że wymyślili fałszowanie obywatelstwa jako metodę ratowania, która potem była stosowana przez innych.
(...) za pomocą tej jednej jedynej akcji Ładoś i jego ludzie przyczynili się w mniejszym lub większym stopniu do uratowania – i to ostrożnie licząc – od 2 do 3 tys. ludzi. Według naszych badań w każdym z państw objętych akcją posiadanie paszportu Ładosia znacząco zwiększało prawdopodobieństwo przeżycia. Nawet w okupowanej Polsce mogło ono wynosić 15–20 proc., w Holandii i w stosunku do niemieckich Żydów przekraczało 60 proc. Trudno nad takimi danymi liczbowymi przejść obojętnie.wypowiedź dla PAP
"Realne – w naszej ocenie – jest przeżycie od 25 do 35 proc. osób objętych akcją. Oznacza to, że przeżyć mogło od 2 do 3 tys. Liczba ta powinna stać się jednak przedmiotem dalszych badań" – piszą autorzy opracowania. Zdają sobie przy tym sprawę, że ustalenie pełnej listy jest raczej niemożliwe.
– Zwracamy się z gorącą prośbą do środowisk ocalonych na całym świecie i generalnie do wspólnot żydowskich o pomoc we wspólnym odtworzeniu pełnej listy. Podobnie jak bez współpracy polsko-żydowskiej Ładoś nie osiągnąłby swojego celu, bez współpracy polsko-żydowskiej nie odtworzymy w całości jego listy – mówił ambasador Jakub Kumoch w rozmowie z PAP.
Teraz zaś pozostaje wierzyć, że polskiej dyplomacji z tymi ustaleniami uda się przebić na świecie. Może w przyszłości lista Ładosia będzie równie znana jak lista Schindlera. Bo na pewno polski bohater na to zasługuje.