Opowieść, głupcze! To dlatego PiS ciągle wygrywa z PO

Karolina Lewicka
dziennikarka radia TOK FM, politolog
PiS od lat szerzy nienawistny język i dzieli naród. Może to robić dlatego, że nie ma dla tego zła alternatywy. Bo strona opozycyjna nie wypracowała ani własnej narracji, ani nie dorobiła się własnego języka.
Dlaczego PiS wciąż wygrywa z PO? Opozycja nie ma własnego języka Fot. Albert Zawada / AG
Na początku lat 90-tych, trzej poeci, wszyscy o imieniu Marcin - Baran, Świetlicki i Sendecki - piszą „Wiersz wspólny”. To ironiczna odpowiedź na zarzut bezideowości, sformułowany przez Juliana Kornhausera wobec poezji młodszych kolegów. Ci bowiem, u progu III RP, prawią sobie o własnym, egzystencjalnym "tu i teraz”, będąc w ogóle bez pretensji do duchowego przywództwa całemu narodowi à la Mickiewicz. Szło to tak:

Napisalibyśmy wiersze pełne niezłych idei
lub jakichkolwiek.
Ale, drogi Julianie,
żadna nie stoi za oknem. Tak, za oknem ni chuja idei.



Poezja i polityka wydawać się mogą bytami odległymi, może nawet nieprzystającymi, ale nie tym razem. Ostatni wers bowiem - i dlatego go Państwu prezentuję - opisuje doskonale widok z okna opozycji w roku 2020. Żadnej idei, programu, wizji, co najwyżej krzaki.

Opowieść, głupcze!
Trzeba mówić czytelnymi obrazami - poradził ostatnio opozycji Donald Tusk. To od razu spójrzmy na wewnętrzne wybory w partii, którą były premier zakładał. Sześcioro pretendentów do schedy po Grzegorzu Schetynie zapowiada zmianę, ale nie potrafi jej zdefiniować. Bartosz Arłukowicz chce "mówić językiem ludzi”, Tomasz Siemoniak będzie operował na poziomie powiatu, a Joanna Mucha zapowiada "nowy początek”. Według Bogdana Zdrojewskiego Platformie potrzeba czegoś więcej niż lifting, a Borys Budka obiecuje "więcej energii”. Jest i Bartłomiej Sienkiewicz, który do "wizji nowej polityki” będzie przekonywał "na ulicach miast, miasteczek i wsi”.

Z tego pobieżnego przeglądu jasno wynika, że chodzi wyłącznie o twarz, nie o nową treść, którą można byłoby ogłaszać na tych powiatowych ulicach. A Platforma potrzebuje nie tyle nowego lidera, co nowej opowieści. Musi zaprezentować Polakom swoją wizję przyszłości. Jeśli teraz trwale uczepi się myśli, że zamiana Schetyny na Budkę albo Arłukowicza wystarczy, przegra kolejne wybory.

Według historyka, prof. Antoniego Dudka, trwa w Polsce wojna piętnastoletnia - od 2005 roku, kiedy to PO i PiS - podczas zakończonych fiaskiem rozmów o koalicji - odkryły prosty mechanizm polityczny: że znacznie prościej jest ze sobą walczyć niż mozolnie zmieniać Polskę. Warto jednak zauważyć, że ów bipolarny układ, przez lata przynoszący korzyści obu stronom, bardziej rozleniwił PO i w rezultacie definiuje się ona niemal wyłącznie jako anty-PiS. Gdy tymczasem partia Jarosława Kaczyńskiego przez lata wytrwale konstruowała opowieść nie tylko o złej Platformie, ale i o sobie samej.

Od samego początku, od założycielskiej konwencji w teatrze Roma, PiS czytelnie się pozycjonował: "Jaki jest sens naszej drogi? - pytał wówczas Lech Kaczyński - "Streszcza go nazwa ugrupowania. Chodzi o taką Polskę, w której skutecznie egzekwuje się prawo, a więc panuje porządek na ulicy, boisku, w szkole, ale także o Polskę sprawiedliwą, w której ludzie mają prawo do pracy i wychowania dzieci na uczciwych obywateli”.

Potem była koncepcja IV RP i przeciwstawienie Polski solidarnej Polsce liberalnej, walka z oligarchią i "układem” (czyli nowy podział: bogaty cwaniak kontra ludzie biedni i uczciwi), wreszcie napuszczenie "suwerena” na „elity III RP”. Jak pisał już 2007 roku Władysław Frasyniuk: "Jarosław Kaczyński uważnie słuchał analiz o społecznym pęknięciu, a potem systematycznie je pogłębiał”.

Umiejętność dostrzeżenia tego, co buzuje pod społeczną powierzchnią, jest kluczowa także dla obecnych sukcesów PiS-u, o czym możemy przeczytać w książce pod redakcją prof. Mirosławy Marody "Społeczeństwo na zakręcie”. Zdaniem socjolożki, PiS skutecznie podpiął się pod trzy zjawiska: lęk przed utratą tożsamości w płynnej ponowoczesności, kryzys wartości oraz gniew na nieudolne, niesprawne, ogarnięte niemocą (imposybilizm!) państwo. Dodatkowo, te kolejne – choć w gruncie rzeczy wciąż te same, bo wyłącznie antagonizujące – opowieści były i są opowiadane własnym językiem, tzw. pisomową (określenie prof. Michała Głowińskiego). To – jak pisał filolog w 2006 roku - język zideologizowany, który prezentuje świat w sposób dychotomiczny (dobro - zło) i etykietuje przeciwników politycznych (jako wrogów). Czyli: "oni” (syjoniści, postkomuniści, liberałowie, elity itd. itp.) za parawanem demokracji bogacą się kosztem zwykłych obywateli, zdradzając ich i wiążąc się z obcymi siłami.

Kilkanaście lat później nic się nie zmieniło, język dobrej zmiany przeanalizowali właśnie Katarzyna Kłosińska i Michał Rusinek. Jak przekonują autorzy książki "Dobra zmiana”, za pomocą swojego języka PiS tworzy pewną wizję świata, przekonuje do niej wyborców, a później tę wizję wśród nich utrwala (tu niepomierną rolę odgrywają media publiczne). PiS zatem od lat szerzy nienawistny język i dzieli naród. Może to robić także dlatego, że nie ma dla tego zła alternatywy.

Bo strona opozycyjna nie wypracowała ani własnej narracji, ani nie dorobiła się własnego języka. Dosłownie kilka dni temu Janusz Lewandowski stwierdził, że "tego języka nie ma i to jest teraz zadanie dla sztabowców, by go znaleźć”. Braki po stronie PO dotyczą i ogólnej wizji tego, co ugrupowanie miałoby Polakom do zaproponowania, jak i rozwiązań szczegółowych.

Emblematyczny jest tu wywiad, jakiego udzieliła ostatnio Małgorzata Kidawa-Błońska "Kulturze Liberalnej”. Dopytywana o wysokość składek podatkowych odpowiedziała kolejno, że to wymaga dyskusji; że wolałaby podatków niższych, ale sprawiedliwych; by bogaci płacili więcej, bo "jest takie przekonanie”, ale że właściwie to podatki nie mogą być opresyjne. Konia z rzędem temu, kto zrozumiał, jakiego systemu podatkowego chciałaby dla Polski kandydatka na prezydenta. I tak jest w większości spraw – trzeba się zastanowić, rozważyć, przedyskutować, pochylić się. A przecież polityk jest od tego, żeby mieć poglądy i podejmować decyzje. Oczywista sprawa, że bycie populistą jest prostsze niż bycie politykiem merytorycznym, bo niszczenie jest generalnie dużo łatwiejsze niż budowanie. Ale to nie oznacza, że ci, którzy chcą łączyć, a nie dzielić powinni wywiesić białą flagę i czekać, aż populiści sami się wykończą (bo zawsze się tak dzieje, prędzej lub później). Polski nie stać na kolejne zmarnowane lata.

Ta czaszka już się nie uśmiechnie…
…prorokował osiem lat temu Jacek Kurski. Prognoza – wyrażona słowami Hamleta, trzymającego w dłoni to, co zostało z głowy "biednego Jorika” - dotyczyła szans wyborczych PiS. W tym samym czasie Michał Kamiński wieszczył "koniec PiS-u” na okładce swojej książki. Obaj mocno chybili. Przypominam tę historię tym, którzy twierdzą, że Platforma Obywatelska weszła w fazę schyłkową, a może nawet jest już politycznym zombie – niby się rusza, ale tak naprawdę jest martwa.

Nie, nie jest. To wciąż liczna, mocna strukturalnie, mająca władzę w wielu samorządach partia. Ale jest pusta, niewypełniona żadną treścią i nie widać na horyzoncie nikogo, kto miałby ku temu potencjał. Borys Budka zapowiada wprawdzie powołanie Centrum Nowych Idei, czyli zaplecza eksperckiego, które miałoby przygotowywać analizy i prowadzić badania, ale że do tej pory PO nie kłopotała się rozpoznaniem rzeczywistości wokół, to musiałaby towarzyszyć temu także zmiana partyjnej mentalności. Pamiętam, jak pod koniec 2014 roku Instytut Obywatelski (think tank PO) zaprezentował działaczom wyniki badań socjologicznych. Konkluzje dotyczące polskiego społeczeństwa były następujące: wzrost poparcia dla rozwiązań egalitarnych i prosocjalnych, silne nastawienie kolektywistyczne, potrzeba państwa opiekuńczego. Czy ta wiedza została wykorzystana przy konstruowaniu kampanii w 2015 roku? I owszem, przez PiS.

Utracona świeżość Roberta Biedronia
Zostawmy na chwilę Platformę i zerknijmy w kierunku tych, którzy mają ochotę, by ją w roli wiodącej prym po opozycyjnej stronie zastąpić. To Nowa Lewica plus Razem. Wreszcie dorobili się kandydata na prezydenta, tyle, że poszukiwania były długie i nerwowe, a Robert Biedroń musiał być do kandydowania gorąco namawiany. Dobrze mu w Brukseli, wiosenny projekt polityczny zwinął w grudniu, a w ogóle to jest już zmęczony ostatnimi miesiącami. Czyli wystartuje, ale nie będzie się cieszył. A to nie wróży tej kampanii szczególnego powodzenia, wszak i efekt nowości dawno gdzieś się ulotnił.

Tymczasem nie brak komentatorów, którzy już przewidują tzw. suwak. Czyli, że lewica ma szansę zastąpić PO, tak jak kiedyś PO wzięła schedę po kończącym w konwulsjach swe rządy SLD. Jan Maria Rokita twierdzi, że z roli "partii-giermka”, czyli co najwyżej koalicjanta mocniejszej siły, lewica awansowała na pozycję "partii-rycerza”, czyli mającej szansę na samodzielne sprawowanie władzy. Ale tę tezę da się potwierdzić lub obalić dopiero w maju. Dobry - czyli co najmniej na poziomie tego w wyborach parlamentarnych – wynik Biedronia to umocnienie projektu partyjnego. Zły wynik to początek turbulencji, których wynik jest obecnie trudny do przewidzenia. Na razie Lewica wciąż się tylko zapowiada, to wciąż PO nosi koszulkę lidera.

Ta okropna polityka
"Partii politycznych nikt nie lubi” – westchnął podczas zeszłotygodniowej konferencji Tomasz Siemoniak, rekomendowany na szefa PO przez Grzegorza Schetynę. To trafna ocena sytuacji. Dobrze, że politycy opozycji zdają sobie sprawę, że Polacy wrzucają elity polityczne do jednego worka. Taka postawa dotyczy szczególnie młodego pokolenia. Stereotypowy polityk (podaję za raportem ISP „Wyborca 2.0”) to według młodych majętny mężczyzna, pasywny w sprawach publicznych, ale zabiegający o rozgłos. Jest kłótliwy, toczy agresywne dyskusje i kieruje się interesem własnym lub partii politycznej.

Tylko co z tym zrobicie, Panie i Panowie? Język mają znaleźć sztabowcy, kongres programowy ma być dopiero zwołany, nowy szef ugrupowania wybrany na pięć minut przed kluczowymi wyborami. Zabawa trwa, tylko że to nie igraszka polityczna. Tu naprawdę chodzi o przyszłość nas wszystkich.