"Przed oczami tylko dzieci idące do gazu". Jako 20-latka trafiła do Auschwitz, wspomina wyzwolenie

Aneta Olender
Zobaczyła około 500 kobiet stłoczonych w jednym baraku, wszystkie miały ogolone głowy. Jedne krzyczały, inne płakały, a jeszcze po prostu rozmawiały. Pomyślała wtedy, że właśnie tak musi wyglądać piekło. Alina Dąbrowska miała 20 lat, kiedy trafiła do Auschwitz. Musiało minąć 50 lat, żeby zdecydowała się wrócić do Oświęcimia i mówić otwarcie o tym, co ją spotkało.
Alina Dąbrowska była w obozie Auschwitz do stycznia 1945 roku. Fot. archiwum prywatne
44165 to numer obozowy Aliny Dąbrowskiej, który jest wytatuowany na jej przedramieniu. Bardzo długo go ukrywała. Dziś pokazuje go bez skrępowania, bo to część historii jej życia. Historii, o której chce mówić.

97-latka robi na mnie duże wrażenie. Pamięta prawie każdy szczegół związany z pobytem w Auschwitz. Opowiada o tym spokojnie i otwarcie. Przekonuje, że nie ma dla niej niewygodnych tematów, złych pytań. 




Do Auschwitz trafiła w czerwcu 1943 roku. Stało się to po tym, jak podpisała dokument, który stwierdza, że jest "wrogiem państwa i narodu niemieckiego". Wcześniej spędziła 13 miesięcy w więzieniu w Łodzi. Działała w podziemiu. 

Alina Bartoszek (panieńskie nazwisko) w Pabianicach była zatrudniona w niemieckiej fabryce części do uzbrojenia. Była maszynistką. Ponieważ znała niemiecki zlecono jej przepisywanie instrukcji dla robotników. Dzięki niej dostęp do dokumentów mieli członkowie AK. 

Auschwitz opuściła w styczniu 1945 roku. Nie doczekała jednak wyzwolenia. Ewakuowana z innymi więźniami przeszła w Marszu Śmierci do kolejnego obozu... A później kolejnego i kolejnego: Auschwitz-Birkenau, Ravensbrück, Malchow, Buchenwald i Leipzig. Do domu wróciła 11 maja 1945 roku.
Zbliża się 75. rocznica wyzwolenia Auschwitz. Z tego powodu ma chyba pani bardzo intensywny czas. Cały czas ktoś chce, żeby opowiadała pani o tym, co przeżyła. Ma pani jeszcze na to siłę i chęci?

Przyznam się, że przez wiele lat byłam niezdolna do mówienia o tym. Pamiętam moment, gdy pierwszy raz po wojnie wróciłam do Auschwitz. Kiedy moje córki chodziły jeszcze do szkoły zorganizowano wycieczkę w Góry Świętokrzyskie. W programie przewidziano także wyjazd do Oświęcimia. Pojechałam z nimi.

Kiedy już tam się znaleźliśmy byłam zupełnie sparaliżowana. Nie spodziewałam się tego, bo było to jakieś 12 lat po wyzwoleniu. Inne kobiety pytały mnie: "W którym bloku pani była?". A ja nie potrafiłam zareagować... Miałam przed oczami tylko te dzieci żydowskie idące do gazu. Musiało minąć prawie 50 lat, żebym znowu tam pojechała. 

Coś się wtedy zmieniło?

W 2001 roku towarzyszyłam w Oświęcimiu Niemce, z którą się zaprzyjaźniłam. Muzeum Auschwitz ułatwiło nam pobyt. Kiedy zobaczyła to wszystko, te buciki, pamiątki, listy, podeszła do mnie i powiedziała: "Jak tak można było? Przecież ci ludzie nic nie zrobili". 

Zrobiło na niej wrażenie to, że sama narodowość wystarczyła, żeby uznać kogoś za wroga. Te słowa jakoś wpłynęły i na mnie. Zaczęłam tam regularnie jeździć przy okazji jakichś uroczystości, rocznic. Zaczęłam też więcej mówić o tym, co przeżyłam w obozie.

Czy te kolejne powroty do Oświęcimia były i nadal są ciężkie? 

Nie. Traktuję to jako historię, w którą byłam zamieszana. Jestem zadowolona, że dziś już się nie zamykam na to. Przez lata ukrywałam numer obozowy wytatuowany na ręce. Teraz w moim umyśle nie ma tematów zakazanych, takich których nie czuję się na siłach poruszać. Nawet jeśli coś jest bolesne, to i tak staram się mówić. 

Pamięta pani dzień, gdy trafiła do obozu?

Zanim trafiłam do obozu trzynaście miesięcy byłam w więzieniu w Łodzi. Zamknęli mnie ponieważ przepisywałam tajne dokumenty o produkcji uzbrojenia. Firma, w której pracowałam zajmowała się produkcją części do niej.

O Auschwitz nie wiedziałam prawie nic, dlatego że nikt kto tam był nie wracał. Któregoś dnia znalazła się jednak dziewczyna, która znała mnie jeszcze z Pabianic. Powiedziała: "Wy jedziecie do obozu, do obozu koncentracyjnego. Tam ludzie pracują po pas w wodzie. Jak ktoś nie daje rady, to wysyłają go na śmierć". 

Niedługo po tej rozmowie zabrali nas na Gestapo i tam podpisałam dokument, że jestem wrogiem państwa i narodu niemieckiego i muszę być ukarana. Tą karą był mój wyjazd do Oświęcimia.

Pojechałam tam z grupą dziewczyn, było nas około 80. Jechałyśmy tramwajem na łódzki dworzec. Wsadzili nas do pociągu, a popołudniu wysadzili w Oświęcimiu. Zbudowano bocznicę kolejową, która dowoziła ludzi pod sam obóz. Zobaczyłam więźniów w pasiakach, esesmanów i psy.

Najpierw zabrali nas do wielkiej sali, kazali się rozebrać i oddać nasze ubrania. Zanim dali nam inne ciuchy, była kąpiel. Wszystkim nam obcięto włosy do gołej skóry. W tym pomieszczeniu leżały sukienki, koszule, jakieś majtki, można było wziąć coś dla siebie. 

Oczywiście nie wszystko do siebie pasowało. Nawet buty były nie do pary. Pamiętam, że na szwie sukienki, którą wzięłam były przyklejone wszy. Co prawda pod wpływem gorąca zdechły, ale ślady zostały. Każda z nas dostała też swoją miskę do jedzenia.

Nawet trochę się zaśmiewałyśmy z tego, jak wyglądamy. Dali nam chusteczki, żebyśmy założyły je na głowę. Każda znalazła jakiś sposób na ich zawiązanie, jedna tak, druga tak i już było widać tę kobiecość. Bała się pani, kiedy przekraczała bramę obozu? 

W ogóle się nie bałam. Przede wszystkim była ciekawość, ale zaraz na drugim miejscu taka myśl, żeby się nie narazić tym, którzy nas pilnują, żeby nie wzięli karabinu i mnie nie zastrzelili, żeby nie wzięli pały i nie zaczęli bić. Nie chciałam się też zgubić, chciałam tylko zapamiętać, co się ze mną dzieje. Nie wiedziałam wtedy, jakie będą moje dalsze losy. 

Potem zaprowadzili nas do bloku siódmego. Moment wejścia do baraku i to, jak nas wtedy potraktowano, to można powiedzieć, było najdramatyczniejsze. Weszłam i zobaczyłam setki kobiet, które siedziały na trzech kondygnacjach. Wszystkie miały łyse głowy, krzyczały, płakały, rozmawiały, było ich około 500. To było niepodobne do czegokolwiek, co w życiu widziałam. Taka beznadzieja.

Byłam nowa, więc dostałam miejsce na ziemi. Na 4 osoby dostałyśmy dwa koce. Nie wiadomo było jak je wykorzystać. Kocem trzeba było się przykryć lub położyć się na nim, bo ta podłoga to był normalny cement. Pomyślałam, że tak musi wyglądać piekło. Te krzyczące kobiety...  Zresztą na pierwszy rzut oka trudno było nawet określić, jaka to płeć. Siedziały w tych brudnych, niedopranych koszulach. I ja miałam żyć w tym miejscu.

Kiedy pani się zorientowała, że pobyt w Auschwitz będzie koszmarem?

Bardzo szybko. Na początku oczywiście dali mi jeść, dali ubranie i dach nad głową, więc nie zdawałam sobie ze wszystkiego sprawy. To się zmieniło, gdy zobaczyłam selekcje, góry trupów, ludzi idących na śmierć. To są najsilniejsze wspomnienia z obozu. Dlatego przez tyle lat nie mogłam tam pojechać.

Uczestniczyła pani w selekcji?

Raz. Przychodzi esesman, a z nim więźniarka, która ma wszystko notować. Stajemy w pięciu rzędach. Ten esesman wyciąga laskę i wskazuje: "Ta". Więźniarka natychmiast zapisuje jej numer...  A ta kobieta już wie, że to są jej ostatnie dni. 

Mnie zależało tylko, żeby to wszystko przeżyć, choć ta myśl była schowana bardzo głęboko. Na co dzień zastanawiałam się raczej nad tym, czy coś zjem, czy dostanę jakąś dolewkę. Trzeba było uważać, żeby ktoś chleba nie podebrał. Spało się ze wszystkim. Był sen, jedzenie i przede wszystkim praca.

Najpierw pracowałam w polu. Dali nam jakieś łopaty, dookoła byli tylko więźniowie. Później robiłam też inne rzeczy. Bardzo pomogło mi to, że znałam język niemiecki. W ostatnich miesiącach mojego pobytu w Auschwitz pracowałam, jako sprzątająca. To dawało mi większą swobodę.  

Było tak, jak mówiła ta kobieta w więzieniu? Praca po pas w wodzie?

Było jeszcze gorzej. Najczęściej jednak w takich warunkach pracowali mężczyźni. Praca była ciężka, długa, deszcz, nie deszcz...
Pamięta pani widok ludzi, którzy idą do gazu?

Tak... Pamiętam przede wszystkim te dzieci, które setkami były prowadzone. One nie wiedziały gdzie idą, myślały, że to czas na kąpiel. Nie było krzyków, nie było szarpaniny. Były zaciekawione. 

Poza tym niektórym wydawało się, że skoro my pracujemy i żyjemy, to można z tego wyjść. Nasza obecność tak blisko krematorium była dla ludzi, którzy szli do gazu, jakąś gwarancją. 

Były takie dni, kiedy myślała pani, że już nie chce żyć?

Płakałam na początku, później już nie. Pewnego dnia dowiedziałam się, że mój brat, który był aresztowany dwa tygodnie po mnie i przebywał w łódzkim więzieniu na ul. Sterlinga, został wywieziony nie wiadomo dokąd. To nie była prawda. Rodzina tak powiedziała, żeby mnie nie martwić. Tymczasem on już był zamordowany rodzina miała ciało i pochowała go.

Ja jednak nie miałam o tym pojęcia. Jak tylko widziałam mężczyzn w obozie, to szukałam kogoś znajomego, pytałam, czy nie ma wśród nich Zenona Bartoszka. Tak się złożyło, że rozpoznałam kolegę mojego ojca, pana Papieskiego.

Powiedziałam mu kim jestem i zapytałam: "Czy jest tu gdzieś mój brat Zenon?". On odpowiedział: "Zenek? Przecież on zginął w więzieniu. Nie mam co go tutaj szukać".

Popłakałam się, jak byłam już sama, ale pomyślałam też, że ta śmierć spowodowała, że nie nie musiał nadal cierpieć. Wiedziałam, że mężczyznom było bardzo trudno. Uświadomiłam też sobie, że moja mama nie przeżyła jego śmierci, bo umarła dwa miesiące wcześniej. 

Codziennie widziała pani śmierć?

Tam leżała góra trupów...

Przy barakach?

Tak. Blisko krematorium. Raz dowiedziałam się, że umarła moja koleżanka z Pabianic. Poszłam i ona rzeczywiście leżała na tej górze. Uścisnęłam jej zimną rękę. To było moje pożegnanie. 

Palenie trupów odbywało się nawet na otwartej przestrzeni, bo cztery krematoria to było za mało. Tu idą dzieci do gazu, a tam z tyłu pali się ognisko z tych trupów, a tu normalnie pracują. Zapach był straszny.

Nie da się zapomnieć tego zapachu?

Nie da się...

Jak żyje się ze świadomością, że kilka metrów dalej leży sterta ciał?

To była moja codzienność, ale taką świadomość starałam się wyłączyć. Raz spróbowałam popełnić samobójstwo. Chciałam rzucić się na druty, które były pod elektrycznym napięciem. Wystarczyło tylko przeskoczyć przez rów i po człowieku. Niedaleko siedział jednak strażnik, który zaczął na mnie krzyczeć i ja się cofnęłam.

Innym się udawało...

Robili to zwłaszcza starzy Żydzi. Wiele osób nie chciało już tak żyć. Jedzenie było dramatyczne, właściwie nie było co jeść. Jak nalali zupę, to pływał w niej cały badyl pokrzywy. 

Kiedyś podłożono pod krematorium dynamit, co w efekcie uszkodziło budynek. Szybko znaleźli osoby za to odpowiedzialne. Były to m.in. cztery Żydówki. Powiesili je i powiedzieli, że tak zginie każdy, kto podnosi rękę na naród niemiecki. 

Te wiszące ciała miały być przestrogą?

Tak, tak. Nie mogłam na to patrzeć. Później je zdjęli i szykowaliśmy się do ewakuacji, bo to był grudzień 1944 roku.

Jak kobiety organizowały sobie życie?

Byłam w różnych blokach. W tym pierwszym pilnowała nas Polka Stenia. Potem Niemcy zrobili z niej zastępcę komendanta, bo była bezwzględna. Stenia była też bardzo ładna.

Niektóre więźniarki były wykształcone muzycznie i grały w orkiestrze korzystali z tego esesmani, na której czele stała jedna Żydówka, Austriaczka. Te kobiety grały w męskim bloku i miały lepsze jedzenie. W soboty lub w niedzielę organizowano koncerty. Czasami nas zawiadamiano i szliśmy posłuchać. 

Istniało coś takiego, jak intymność? 

O intymności nie było w ogóle mowy. Myśmy nie miały menstruacji, dawali nam jakieś lekarstwo. Przed mężczyznami chodziło się nago. Ale miłość też była w Oświęcimiu. Esesmani mieli swoje kochanki. 

Pamiętam, jak jedna z dziewczyn Żydówka szła drogą, a niedaleko stał esesman, który, jak tylko ją zobaczył to zaczął biec i niby niechcący złapał ją w ramiona. Był jednym z najokrutniejszych esesmanów.

Wszyscy esesmani byli okrutni?

Nie. Miałam mało z nimi do czynienia. Raz uderzyła mnie Niemka, nawet nie pamiętam za co.

Czy w Auschwitz było miejsce na przyjaźnie?

Były przyjaźnie. Bardzo wiele lat utrzymywałam kontakt z koleżankami z obozu. Poza okrucieństwem, w obozie istniało życie towarzyskie. W jednym z bloków byłam sztubową. To była dla mnie o tyle wygodna praca, że jak one szły do pracy przy ubraniach, a ja i jeszcze inna więźniarka sprzątnęłyśmy, barak miałyśmy czas dla siebie. Oczywiście pościeli się nie zmieniało, jaka była, taka była. Każdy miał swoją i pilnował. Do naszych zdań należało także przyniesienie obiadu, kolacji.  

Co trzymało panią przy życiu?

To wszystko to było życie. Te rozmowy z koleżankami. Listy do rodziny. Ponieważ znałam niemiecki, to pisałam dużo listów dla innych, ale co można było zawrzeć w takim liście? Jestem zdrowa, niczego mi nie brakuje. 

Ja na drugie imię mam Kasia, więc w moich wiadomościach starałam się przemycić inne informacje. pisała, że słyszałam, że Kasia to i tamto... Nie chciałam tylko za bardzo cierpieć, jak będą mnie wykańczać. 

Ale to cierpienie nie było codziennością? 

Było. Nikt z nas nie miał pewności, czy jego nazwisko dziś nie wywołają. Oczywiście raczej rozmawiało się o tym, jakie smaczne było jedzenie, które się dostało w paczce od bliskich, opowiadało się o rodzinie. W bloku, w którym była Krystyna Żywulska, myśmy uczyły się tekstów piosenek, które ona pisała. Tworzyła też wiersze. 

W październiku 1943 roku zachorowałam na tyfus o początkach choroby. Niewiele pamiętam z tego czasu. W czasie pracy dostałam bardzo wysokiej gorączki, ledwo wróciłam do baraku. Było ciężko, ale wyszłam z tego. 

Pamiętam jeszcze, że jak leżałam w gorączce, to wydawało mi się, że przed barak przyjechała po mnie dorożką moja mama. Podeszłam do drzwi i nawet otworzyłam te wrota, ale powiało na mnie zimnem i otrzeźwiałam. Przybiegła pielęgniarka, która nas pilnowała i zaczęła na mnie krzyczeć, wtedy zobaczyłam, że nie ma żadnego konia i żadnej dorożki. Zrozumiałam, że to tylko moje majaczenia. 

Zajmował się panią doktor Mengele, który eksperymentował na więźniach?

Widziałam go, ale osobiście nie zajmował się mną. Mam jednak stwierdzone w aktach, że też dostawałam specjalne zastrzyki.

A wiara, modlitwa? To pomagało przetrwać?

Wiem, że w jakimś bloku kobiety modliły się głośno co wieczór. Ja wiarę zachowałam, ale modlitwa przy tym, co tam się działo, wydawała się jakaś taka zupełnie niewystarczająca.  

27 stycznia to data wyzwolenia obozu Auschwitz. Pani już jednak nie było tam od jakichś 10 dni. 

Ewakuowano nas 17 stycznia. Była większa swoboda, bo Niemiec, który nas wtedy pilnował zakochał się w naszej koleżance. Chodził i nawet jej śpiewał, a głos miał piękny. W Boże Narodzenie zrobił nam nawet wycieczkę do Birkenau. 

Kiedy wracałyśmy z Birkenau nagle nad nami pojawił się samolot, wiec na wszelki wypadek wskoczyłyśmy do rowu. Nie wiedziałyśmy skąd on tam się wziął. Wojna powoli się kończyła, pewne tereny były już pod alianckim zarządem. I rzeczywiście ten samolot zrzucił trochę kul. Nie były to jednak bomby. 

To pozwoliło nam jednak uwierzyć, że nie zapomniano o obozie do końca. Widać było, że zbliża się wyzwolenie.  

Wcześniej były takie myśli, że wszyscy o was zapomnieli?

Były. Jak się nic nie dzieje, nic się nie zmienia...  

Jest 17 stycznia, ewakuacja. Ile trwał marsz do kolejnego obozu? 

Kobiety, które nie opuściły wtedy Auschwitz, bo nie mogły iść, doczekały się wyzwolenia. My szliśmy sześć dni. Najpierw dotarliśmy do Wodzisławia. Kto nie miał siły, zostawał. Trafiłam do jeszcze czterech obozów: Ravensbrück, Malchow, Buchenwald i Leipzig.

W Ravensbrück było gorzej niż w Auschwitz? 

Dużo gorzej. Było tak, że człowiek musiał walczyć o wszystko. To nie trwało jednak długo, jakieś 3 tygodnie. Nazywali nas tam "Bandą z Auschwitz", bo ci którzy przeżyli potrafili wziąć co tylko było można. Kradzież w naszej świadomości nie istniała.

W styczniu spaliśmy w namiocie. Deski na których spaliśmy nosiłyśmy z sobą, bo ktoś mógł przyjść i zabrać. Każdy walczył. Jeśli nie podeszłam do kotła, kiedy go niesiono i nie zaczerpnęłam, swoją miską zupy to nie dostawałam jedzenia.

Wiedziała pani wtedy, że obóz Auschwitz jest już wyzwolony czy takie informacje nie docierały do was?

Nie docierały, ale interesowało nas, co z nami będzie. Zastanawialiśmy się, czy będą nas wykańczać tak, jak tych Żydów, czy nie. W Malchow, gdzie ścinałyśmy drzewa i nosiłyśmy je do tartaku – do dzisiaj mam to ramię niżej – znalazłam kawałek gazety, w której było napisane o konferencji w Jałcie. To było dla mnie tak ważne, że zabrałam ten wycinek i nosiłam go przy sobie. Konferencja oznaczała, że naprawdę zbliża się koniec wojny.

Jak to się stało, że wróciła pani do domu?

Uciekłyśmy z koleżankami z transportu koło Lipska. Tam nic nie dawali do jedzenia. Drugi dzień szłyśmy i nic. Był taki moment, że siedziałyśmy na placu, a z nami setki, tysiące innych osób i w pewnej chwili nadleciały samoloty, alianckie, które zaczęły do nas strzelać. Myśleli, że jesteśmy wojskiem. 

Wtedy powiedziałam do koleżanek: "Nie dają nam nic do jedzenia, strzelają do nas, uciekamy". To był mój pomysł, zwróciłam się do niemieckiego strażnika, któremu powiedziałam, że chcemy uciec, a on powiedział, że gdyby tylko miał cywilne ubranie, to by się już gdzieś schował. 

Była czwarta po południu. Chciał za nami strzelać inny strażnik, ale tamten powiedział: "Pozwól im odejść". Wtedy skończył się mój obóz. Miałyśmy cywilne ubrania, postarałyśmy się, żeby odpruć z nich fragmenty pasiaków. Spałyśmy jedną noc w lesie. Jak kogoś spotkałyśmy, to mówiłyśmy, że pracowałyśmy w fabryce, ale fabryka została zbombardowana i zagubiłyśmy się. Oczywiście wytatuowane numery obozowe były schowane.

To było nad Łabą, koło miasta Oschatz. Następnego dnia spałyśmy u jednej Niemki, ona nas przyjęła do pomocy. Zajmowałyśmy się jej dziećmi i jej sprzątaniem. W zamian za to nas karmiła i mogłyśmy spać w stodole. To było takie miejsce, że w pobliżu byli tam Niemcy, Rosjanie i Anglicy.

Najpierw poszłyśmy do Anglików, którzy powiedzieli, żebyśmy poczekały, bo oni będą organizować transporty powrotne.

Niektóre moje koleżanki skorzystały z tego i znalazły się w Anglii lub w innych krajach, ale ja chciałam jechać do Polski.

Z Rosjanami miałyśmy pewne kłopoty. Później zobaczyłam żołnierza w polskim oficerskim mundurze i zapytałam go co on tu robi. On powiedział, że teraz idą z Rosjanami. Zaproponował, że zawiozą nas do Polski, jeśli pomożemy przy rannych.  

I zabrali Was?

Tak, jako sanitariuszki z rannymi żołnierzami. Zakończenie wojny, kiedy wyły syreny, przeżyłam z rannymi w pociągu sanitarnym. Karmiłam ich, opiekowałam się nimi. Żołnierze zapraszali mnie do łóżka, ale z tego nie skorzystałam, znalazłam sobie jakiś siennik.

Tak dojechałam do Łodzi. Pożegnałyśmy się z koleżankami i ruszyłam do Pabianic, do domu było to 11 maja 1945 roku. Stukałam do drzwi, gdzie mieszkaliśmy, nikt nie otwierał. Dozorczyni mnie usłyszała. Powiedziała, że moja rodzina wyprowadziła się, ale wiedziała kim jestem, dlatego zaoferowała mi nocleg. Było mi głupio, bo byłam brudna, przez długi czas nie było mowy, żeby się umyć. 

Odwykłam od takiej czystej białej pościeli, dlatego zrobiło to na mnie ogromne wrażenie.

Dozorczyni  pobiegała wcześnie rano po mojego ojca, który przyszedł do mnie z moją siostrą Henryką. Otworzyłam oczy i poczułam, że ktoś mnie całuje. Pierwsze moja słowa brzmiały: "Hesiu jakaś ty ładna". Mój tata był taki dumny, że jak wracaliśmy pieszo przez miasto to powtarzał: Moja córka wróciła z obozu! W owym czasie to była rzadkość, bo powroty z wojny dopiero się zaczynały.