Przeprosił za rozmowę z Sieklucką, a później rozmawiał z nią: "To się robi w białych rękawiczkach"

Aneta Olender
Seksistowski wywiad, medialna awantura i... kolejny wywiad, który miał niewiele wspólnego z tym, co można nazwać profesjonalnym dziennikarstwem. Joanna Jędrusik, po tym, jak przeczytała głośną już rozmowę Romana Praszyńskiego z aktorką Anną Marią Sieklucką, grającą w filmie "365 dni", postanowiła zabrać głos w sprawie, bo ona także musiała odpowiadać na krępujące pytania dziennikarza.
Joanna Jędrusik opisała na Facebooku swoje doświadczenia związane z Romanem Praszyńskim. Fot. Instagram / disorder_2019
Joanna Jędrusik to autorka książki "50 twarzy Tindera". Książki, w której opisała swoje randkowanie po rozstaniu z mężem. Było więc i o seksie, i o spotkaniach dziwnych, i o takich, które można zaliczyć do satysfakcjonujących. Było też o depresji, która dotyka wielu mężczyzn.

Z Romanem Praszyńskim spotkała się jednak, aby rozmawiać o najnowszych planach, czyli o tworzeniu podcastu, w którym ma poruszać tematy związane z seksem. Miałaś również tę nieprzyjemność rozmawiać z Romanem Praszyńskim. Nie było to najlepsze doświadczenie?


To nie była rozmowa, która należała do najprzyjemniejszych. Nie była też jednak rozmową, którą skończyła się otwartym konfliktem. Nieprzyjemne pytania czy komentarze są w takich wywiadach przemycane w białych rękawiczkach. Dlatego też od razu po tym spotkaniu nie pomyślałam: "What the f**k".

Byłam w środku pisania podcastu, więc chciałam szybko wrócić do pracy. Dostałam jednak informację o tym, że jest coś nie tak – w sensie wywiadu z Anną Marią Sieklucką – od wydawcy, który nakręcił tę rozmowę. Było to jednak kilka minut za późno... Dosłownie chwilę po wyjściu tego pana. Wtedy pomyślałam: "Szkoda, że nie wiedziałam wcześniej".

Kiedy tak naprawdę zdałaś sobie sprawę, że wasza rozmowa nie powinna była tak wyglądać?

Jeśli w trakcie rozmowy ktoś komentuje twoje cycki, to wiesz, że coś jest nie tak. Natomiast nie jest też tak, że po skończeniu tej rozmowy i po przeczytaniu rozmowy z Sieklucką, pomyślałam, że muszę zrobić dym. Taka refleksja nie przychodzi od razu, a dymu nie robi się spontanicznie.

Problem w tym, tak jak już wspomniałam, że jest to robione w białych rękawiczkach. Pomiędzy pytaniami takimi jak: "A jak tam twoja depresja?", "Jak długo chodziłaś na terapię?", są pytania o książkę, o Tindera. Odpowiadasz na nie, a dopiero później poddajesz je analizie.

Co było najgorsze w tej rozmowie?

Wiesz co jest najgorsze? Dowiedziałam się po wszystkim, że facet jest psychoterapeutą. Tak sobie myślę, że etyka zawodowa, dziennikarska, to jedno, natomiast straszne jest, kiedy wiesz, że psychoterapeuta outuje cię z depresją w wywiadzie, nie wiedząc nawet, czy jest to prawda. Ciśnie cię o terapię, wie gdzie walić.

Zwróciłaś w swoim poście uwagę na bardzo istotną sprawę, że w teorii wiemy, jak się zachować, ale w praktyce czasami nas paraliżuje.

To nie jest pierwszy raz, kiedy ktoś w wywiadach zadawał mi takie pytania, kiedy ktoś skupiał się na moich prywatnych, intymnych sprawach. Kiedyś miałam wywiad, w którym ktoś wręcz wmawiał mi uzależnienie od seksu. Nie jest też nowością, że pojawiają się pytania o liczbę partnerów seksualnych.

Ten wywiad miał podobny charakter. Byłam zła na siebie, że znowu nie zwróciłam na to uwagi. Pomyślałam jednak, że zobaczę, co dostanę do autoryzacji. Uznałam, że po tym, jak rozpętała się burza po rozmowie z Anną Marią Sieklucką, dziennikarz wybierze tylko te nudne, neutralne pytania i usunie teksty o patrzeniu mi na serce i te fragmenty, co do których miałam poczucie, że naruszają moją prywatność i przekraczają granice.

Wróciłam do domu późnym wieczorem i zaczęłam o tym myśleć, przypominać sobie pytania. Wtedy stwierdziłam, że było to masakryczne. Około północy napisałam maila do wydawcy podcastu. Wyjaśniłam, co się stało i i zasugerowałam, że nie chciałabym żeby ten wywiad się ukazał. Napisałam też, że myślę o opublikowaniu postu o tym na Facebooku.

Wydawca odpowiedział z samego rana. Zadeklarowali, że rozumieją, że jest im przykro i że bardzo mnie wspierają. Zadzwonili do "Vivy" i wrócili do mnie z informacją, że wywiad się nie ukarze i przekazali mi przeprosiny od naczelnej. Bardzo mnie w tym wsparli.

Nie byłam pewna, ale zapytałam też kilkorga przyjaciół, również tych pracujących w mediach, co sądzą o napisaniu posta i całej sytuacji. Chciałam mieć pewność, że nie przesadzam, że mi się nie wydaje. Mam takie myśli do teraz...

Najgorsze jest to, że często mamy do siebie pretensje, że nie zareagowałyśmy.

Tak, w moim przypadku takie rozliczanie trwa od wczoraj. Przypominam sobie wcześniejsze wywiady, w których odpowiadałam na podobne pytania i nic z tym nie zrobiłam, albo odpowiedziałam, choć wiedziałam, że było to przekroczenie granic.

Zawsze mam z tyłu głowy chęć współpracy z dziennikarzem i przekonanie, że nie chcę odmawiać wywiadów, robić zadym, awanturować się i uzyskać miana trudnej rozmówczyni. Dla kogoś, kto, tak jak ja, nie ma ugruntowanej pozycji zawodowej to szczególnie ważne.

Wierzysz w szczerość przeprosin Praszyńskiego?

Coś ty. Absolutnie nie. Facet przeprosił za zbyt osobiste pytania, po czym chwilę później zadawał mi pytania o podobnym charakterze...

I te tłumaczenia, że przyjął taką konwencję, bo film "365 dni" "jeszcze przed premierą zyskał miano najbardziej erotycznego filmu polskiej kinematografii".

Konwencja... W takim razie równie dobrze mógłby przyjść nago, w kajdankach i powiedzieć, że to jest w ramach tej konwencji. Zgodnie z tym mógłby też powiesić wielkie dildo na ścianie i puścić pornosa w tle. Kpię z tego wytłumaczenia, bo zwyczajnie uważam je za głupie.

Bardzo fajnie, że Borys Szyc napisał, że też miał z nim nieprzyjemną rozmowę. Być może Praszyński nie rozmawiał z nim o seksie, ale jak widać, też dał radę przyjąć taką konwencję, która sprawiła, że ten wywiad był nieprzyjemny i wkurzył Szyca.

Bardzo bym chciała, żeby to o czym dziś się mówi, nie było to postrzegane, jako wybuch feministycznej "g***o burzy", tylko słuszna g***noburza pod adresem dziennikarza, który łamie standardy zawodu zarówno w stosunku do kobiet jak i mężczyzn.

Czyli ci dziennikarze, którzy zadawali ci pytania przekraczające granicę, mogli uznać, że skoro piszesz o takich sprawach, to oni mają prawo zadawać takie pytania? Absurdalne.

Skoro napisałam w książce o tym, że robię laskę, to oni mają prawo zapytać mnie, czy lubię robić laskę, ilu facetom ją robiłam i co na to moi rodzice? To ostatnie pytanie często się powtarzało.

W książce "50 twarzy Tindera" wspominam, że chodziłam po rozwodzie na terapię, wspominam o tym, że spotkałam wielu mężczyzn z depresją, bo uważam, że mówienie o tym jest ważne. Natomiast zakładanie, że chcę o tym mówić podczas wywiadu, drążenie tematu, diagnozowanie mnie... To jest śmiech na sali.

Naprawdę jest cała masa dziennikarzy, którzy nie przekroczyli granicy i cała masa dziennikarek, które tego nie zrobiły. Większość wywiadów przeprowadzały kobiety. Mniej niż połowa to były rozmowy z mężczyznami. Niestety te, podczas których nie czułam się komfortowo, są powtarzającą się sytuacją.

Pytania przekraczające granicę pojawiły się w kilku wywiadach. Jeden z nich trwał ponad trzy godziny i od razu po nim, jak wsiadłam do taksówki, się rozryczałam. Potem też biłam się z myślami, czy zadzwonić do dziennikarza, który mnie tak maglował, czy nie.

Zadzwoniłaś?

Tak, zdobyłam się na odwagę i zadzwoniłam, żeby powiedzieć, że nie czułam się z tym w porządku i że część pytań przekroczyła moje granice, że nie chciałabym, żeby się ukazały. Rezultat był taki, że kilka pytań zgodził się wyrzucić, ale niestety większość została.

Pomyślałam wtedy, że jest to dla mnie lekcja i nauczę się czegoś na przyszłość. I jak widać, się nie nauczyłam. Chodzi też o to, że nie bardzo wyobrażam sobie sytuację, w której przerywam wywiad. Zrobiłabym tak, gdyby ktoś był naprawdę grubiański.

Jeśli jednak robi to w zawoalowany sposób z uśmiechem na twarzy, wplata takie pytania między istotne pytania, o książkę, to odpowiadasz na to trochę tak, jakbyś odganiała muchę, odpowiadasz wymijająco, ale jednak odpowiadasz, bo chcesz przejść do meritum.

To, że zrobiło się o tym głośno, ma sens? Mówimy o tym, że jest to niedopuszczalne.

Dobrze, że o tym mówimy, bo dopiero sobie uświadamiam, jaka jest skala tych nieetycznych pytań. Jan Smoleński, dziennikarz, a więc kolega po fachu Praszyńskiego, napisał o tym w mądrym poście na Facebooku: "Pytania chamskie nie są pytaniami dociekliwymi. Pytania napastliwe nie są pytaniami trudnymi. Agresywne prowadzenie wywiadu nie jest tym samym, co konfrontacyjne prowadzenie wywiadu".

Przecież nie jestem Masa i nie rozmawia się ze mną o mafii, żeby trzeba było się ze mną konfrontować. Nie jest Banasiem, żeby tłumaczyć się z kamienicy. Nie zrobiłam nic złego. Jakakolwiek napastliwość nie jest uzasadniona.

Nie zareagowałam od razu, mam i miałam do siebie o to pretensję. Choć tak powinno być, to nie znaczy jednak, że praktyka w takich sytuacjach przychodzi nam naturalnie. Kiedy jakaś przemoc nas spotyka, czy jakiekolwiek przekraczanie granic, wiemy, jak reagować, znamy teorię. Jesteśmy świadome, chodzimy na manify, czytamy Codziennik Feministyczny, więc to nie jest kwestia niewiedzy. Dlatego miałam do siebie podwójny żal o to, że niczego nie zrobiłam, bo przecież powinnam doskonale wiedzieć, umiałabym poradzić koleżance co zrobić w takiej sytuacji.

Nie wiem, jak bardzo jest to kwestia socjalizacji kobiet do tego, żeby były grzeczne i się uśmiechały, a jak bardzo, tak jak w moim przypadku, jest to kwestia charakteru. Nie jestem skłonna do robienia raptownej burdy.

Mnie w jakiś sposób paraliżuje chamstwo.

Ja do dzisiaj jestem sparaliżowana i do dziś mam takie poczucie, które jest absolutnie irracjonalna w tym momencie: A co jeśli ja to sobie wszystko wymyśliłam? A co jeśli przesadzam?

Nie jesteś jednak w stanie wymyślić sobie gapienia na cycki, wchodzenia w tak intymną sferę, jak dobrostan psychiczny. Im więcej próbowałam sobie z tego wywiadu przypomnieć, tym bardziej miałam poczucie, że działo się tam dużo niedobrego.